wtorek, 6 września 2011

The War On Drugs - Slave Ambient


The War On Drugs - Slave Ambient
Secretly Canadian
2011

Długo szukałem i czekałem, ale cierpliwość jednak popłaca. Slave Ambient to przykład idealnego soundtracku do filmu drogi. I nie tylko... Każda wycieczka w takt tej muzyki jest przyjemnością. Jeżeli wybierać się w podróż samochodem czy rowerem, to obowiązkowo z najnowszą płytą The War On Drugs. 

Kolejne kilometry pokonywane mimowolnie dzięki mięśniom nóg i rąk oraz przez (jednak!) siłę woli. Coraz większa suma na kilometromierzu nie cieszy. Czegoś brakuje. Pewnej oprawy i naturalnego upiększacza. Od zawsze myślałem, że rola ta należy się muzyce. I co? I to prawda. Jakby na potwierdzenie tej tezy, trafia się zespół, który uważa podobnie i za pomocą dwunastu argumentów pokazuje słuszność tych założeń. Muzyka drogi - to chyba najtrafniejsze określenie oddające specyfikę brzmienia filadelfijskiego zespołu The War On Drugs.

Wiele myśli przepływa przez głowę w trakcie słuchania Slave Ambient. Bob Dylan pewnie kręcił się gdzieś nieopodal studia, w którym muzycy nagrywali drugi album. Czy to nie Bruce Springsteen gra na harmonijce w Baby Missiles? Kurcze, kolejny tegoroczny longplay z saksofonem (The Animator) - to jakaś nowa moda? Wokal brzmi znajomo - Kurt Vile na pewno już z nimi nie gra? Takie i inne rzeczy kiełkują w czaszce. Powracają obrazy z amerykańskich filmów: jestem nawet w stanie sobie wyobrazić Denisa Hoopera gnającego przez amerykańskie bezdroża, pośpiewującego I was there. Bohater książki West of the Law Williama MacLeod Raine'a, strzelając prosto w skroń śmiertelnym wrogom, żegnając ich z tym światem, nie pogardziłby It's your destiny.

Pierwszy raz o The War On Drugs usłyszałem ze trzy lata temu. Wtedy jeszcze gazeta Dziennik nie ogłaszała fuzji z Gazetą Prawną (karcąca ręka rynku), dzięki czemu nie musiała rezygnować z szeregu magazynów i dodatków do podstawowego wydania. Co piątek wychodził dodatek Kultura. Tam w dziale muzyka swoje stałe miejsce miał Artur Rojek. I to właśnie dzięki niemu dowiedziałem się o istnieniu amerykańskiego zespołu. Szef Off Festivalu o Wagonwheel blues pisał tak:

Kolejny świetny zespół. (...) Piękna melodia, porywający puls i niesamowity głos bliski Dylanowi - wszystko w jednym. (...) Buenos Aires Beach brzmi jak mieszanka współczesnych neofolkowców z The Velvet Underground, a nad There Is No Urgency unosi się duch współczesnej nowojorskiej nowej fali. (...) Drodzy czytelnicy! Nadchodzi era The War On Drugs!
Artur Rojek, Nowa Kultura, 1.08.2008
ocena: 6/6 

O ile z oceną można się nie zgadzać, bo Rojek często dawał szóstki płytom co najmniej średnim, to jednak w tym wypadku coś było na rzeczy. Wagoonwheel blues to niezwykle ciekawa płyta, ale najlepsze oceny należało schować głęboko w kuferku. Powodem było lekka nierówność całego materiału (chociażby wydłużone do dziesięciu minut Show Me The Coast). Lecz kto wie czy era The War On Drugs nie nadchodzi właśnie teraz? Albo nadejdzie z kolejnym albumem? Za dużo tych pytań, więc przejdźmy do klarownych faktów.

O panowaniu ekipy dowodzonej przez Adama Granduciela nie da się powiedzieć: tak właśnie jest!. Za dużo w ich muzyce oczywistości. Padają porównania nawet do Arcade Fire i The Cure, muzycznie nie zaskakują, jednak jest coś w tych dźwiękach, że nie da się tak po prostu wyłączyć tego albumu w połowie. Mogę się założyć, że jeśli ktoś już zacznie słuchać Best Night - utworu rozpoczynającego - to zakończy tę muzyczną eskapadę na zamykającym Blackwater. To bardzo równy materiał. Zespół w wywiadach powołuje się na album Blonde on Blonde Dylana, na jego niewymuszone błędy, dzięki czemu płyta zyskuje ludzkie oblicze. I dlatego kocham tę myśl, że [nowy album] nie jest perfekcyjny i ma wiele błędów. Wciąż także słychać w tych brzmieniach byłego członka - Kurta Vile'a, który mimo kariery solowej nadal wspiera swoich filadelfijskich kolegów.  Krążki The War On Drugs zawsze mieniły się ambientowymi teksturami. Nie inaczej jest i tym razem. The Animator czy króciuteńkie Come For It - miłe urozmaicenie dla pędzących perkusji, delikatnych partii pianina i solówek na harmonijce. Ba, przy Slave Ambient da się nawet potańczyć. Przy znanej z ubiegłorocznej EP-ki Future Waether melodii Baby Missiles nie sposób wysiedzieć w miejscu. Jest przyjemnie ciepło i słonecznie. Ileż razy tego typu uczucia i emocje pozdrawiały Cię, gdy słuchałeś płyt Bossa, Echo and the Bunnymen czy Smoke Ring for My Halo Kurta Vile'a? I znów jest podobnie. I to jest właśnie ta oczywistość, że muzyka szczera i prawdziwa się nie starzeje, a The War On Drugs mogą grać tak samo jak zespoły i artyści w latach 60. i 70., nie bacząc na zarzuty pod swoim adresem. Wszakże przyjemność zamyka usta największym zuchwalcom. 

Uśmiech pojawia się na twarzy podczas słuchania Slave Ambient - płyty kompletnej i pozbawionej zbędnych sekund. 

Ocena: -8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz