MIEJSKI PLAC ZABAW
Wziąłem najlepszego kolegę i wyruszyliśmy w miasto. Chciałem zobaczyć prawdziwych ludzi. Nie takich z telewizji czy z tabloidów. Prawdziwych ludzi, zrobionych z prawdziwego ciała, mięśni, w żyłach których płynie czerwona ciecz. Chciałem poczuć ich zapach i smród, nawet wypić ich krew. Muszę to dziś zrobić. Nie mogę już wytrzymać. W nocy przychodzi do mnie jakiś gościu. Zawsze nie mogę się nadziwić jak on wszedł do mojego domu, przecież wcześniej wszystko zamknąłem. Przychodzi i mówi, że jestem jednym z wybranych. Pytam się co to znaczy, a on mi rzecze, że będę panował nad światem. No to spoko – myślę, i zasypiam. I tak przez okrągły miesiąc. Podczas ostatnich odwiedzin podaje mi czystą kartkę. Jak się później okazało, jej nicość zawierała litery. Litery te układały się w słowa. Słowa ukrywały znaczenie, którego na początku nie pojmowałem. Pytam się go, co mam z tym zrobić. On mówi, że to są moje przeszkody w dotarciu do celu. Wystarczy je wyeliminować i będę mógł rządzić światem. Wtedy żaden Putin czy Sarkozy mi nie podskoczy. No dobra – odpowiadam. Zobaczę, co da się zrobić.
***
Krzychu jest dziś jakiś małomówny. To nic, wolę ludzi, którzy nie mają zbyt wiele do powiedzenia. Najgorzej trafić na kogoś, kto bredzi bez chwili wytchnienia, a na samym końcu zaskoczony oznajmia, że zapomniał czegoś powiedzieć. Kurwa, jak ja tego nie znoszę. Naszą uwagę kradnie cudowna dziewczyna, której ktoś ukradł rower. Mała płacze i żali się starszej kobiecie – może matce lub babce. Lepiej by się nam pożaliła – mówi Krzychu. Nie mamy na to czasu. Słuchać kogoś, komu skradziono rower. Co mi to da, że ją wysłucham. Słuchaj, byłam u wizażystki. Zostawiłam rower tylko na chwilę - o, tutaj - w tym miejscu. No wiesz, byłam jakieś 15, no może 45 minut, wychodzę, patrzę a roweru nie ma. Moja pamiątka z komunii. I co ja zrobię? Nie mam prawa jazdy. Jak ja będę jeździła do pracy? Masz pecha - tyle tylko byłem w stanie jej odpowiedzieć.
Patrzę na kartkę, którą przysłał mi Nieznajomy. Odczytuję pierwszy wers. To ona. Biorę się w garść i wyciągam Glocka G17, podchodzę do płaczącej dziewczyny i mówię: Nie martw się. Są wakacje. I strzelam jej prosto w skroń. To za twoją niewierność, suko. Jakby w podzięce zostawiła na moim białym podkoszulku kilka kropel krwi. W ramach uznania - mówi Krzychu. To najlepszy prezent jaki kiedykolwiek dostałem. Dziękuje Ci Nieznajomy! Czuję władzę. W oddali słychać policyjne syreny. Starsza kobieta, która jeszcze przed kilkoma minutami rozmawiała z tą dziewczyną, zadzwoniła po smerfy. Cała zsiwiała - uwierzcie - w czasie rozmowy miała piękne naturalne, blond włosy. Idziemy dalej - rzekłem i tak uczyniliśmy.
***
Była sobota, coś koło godziny dwunastej. 10 kwietnia. Jesteśmy z Krzychem w Galerii Krakowskiej na poziomie +1. Krzychu jest strasznie głodny. Nie wziąłem dziś niczego do ust - mówi. Idziemy do KFC. Jak zwykle cholerna kolejka, prawie jak na Wawel. Pełno turystów się zjedzie, chodzą po tych wszystkich butikach, firmowych sklepach i na koniec zahaczają o gastronomię. Trudno, poczekamy - mówię, i zajmujemy miejsce w kolejce. Przed nami z dziesięć osób. Zakochane pary, całujące się z języczkiem, starsza kobieta (znowu!) spoglądająca na nich karcąco. Oprócz nich był tam jeszcze ksiądz w sutannie, pierwszy w kolejce; zamówił zakręconego twistera za 14,99. Przepłacił - pomyślałem. Chyba, że ma hojnych parafian, to co innego. Spoglądam na kartkę i odczytuję znaczenie drugiego wersu. To on. Wyciągam Glocka G17, podchodzę do niego i mówię: Nie martw się. Są wakacje. I strzelam w to samo miejsce co poprzednio. Ksiądz upadł na podłogę, z ręki wypadł mu nie zaczęty twister. On coś mówi - szepnął Krzychu. Nachylam się do niego i słyszę: Przecież mamy kwiecień... jakie wakacje... I tyle. Jego dusza pofrunęła do bezkresnych łąk i polan, gdzie pasterze wypasają swoje owce. Szkoda tylko, że pasterze nie wiedzą, iż niektóre owce to przebrane wilki. To za złamanie Piotrusiowi życia. Zamawiam zestaw Kentucky (dwa kawałki kurczaka, sałatka Piccolo), Krzychu nalewa Mirindę. Olu - przeczytałem na jej identyfikatorze - miłego dnia. Life tastes great! Wychodzimy z galerii na ulicę Pawią. Wtedy Krzychu łapie mnie za ramię i mówi: Słyszysz! Dzwon! To Zygmunt. Bije na naszą cześć. Tak, masz rację. Bije dla nas.
***
Piątek, 15 lipca. Nareszcie weekend. Idziemy z Krzychem na krakowski Kazimierz, by posłuchać dobrej muzyki. Dziś grają Młode Wyjce. Jak możesz czegoś takiego słuchać, przecież to szanty. A ty nigdy nawet nad morzem nie byłeś. Zamknij się! - odpowiadam. Zadziałało. Koncert odbywa się w Tawernie Wręga. Dość sporo osób, jak na tego typu muzykę. Przedzieramy się do przodu, pod samą scenę. Ciągniemy do przodu jak ćma do światła - mówi Krzychu. Nie wiedziałem, że z niego taki poeta. Obok mnie stoi starszy mężczyzna w marynarskiej koszulce i pośpiewuje sobie graną przez duet melodię. Spoglądam na kartkę i odczytuje znaczenie trzeciego wersu. To on. Wyciągam Glocka G17, i przykładam go do jego skroni. Ludzie obok zaczynają uciekać, Młode Wyjce przerywają koncert. Śpiewać, kuźwa! Poproszę Jacka Aubrey. Błagam... nie rób tego - wymówił płaczliwie mężczyzna. Nie martw się. Są wakacje - odpowiadam i pociągam za spust. To za maltretowanie żony. Opuszczamy Tawernę Wręga śpiewając słowa piosenki Jak najwięcej.
***
- Wierzysz w Boga? - zapytał niespodzewanie Krzychu, połykając duży kęs bułki ze słoniną, omal się przy tym nie zadławiając
- Oczywiście. Jestem porządnym katolikiem, praktykującym i chodzącym do komunii. A dlaczego pytasz?
- Skoro tak, to dlaczego zabijasz ludzi?
- Ja nie zabijam ludzi !!! Ja zabijam zło, które w tych ludziach mieszka, i zaraża innych. To raz. Poza tym to świetna zabawa. Taki rodzaj miejskiej gry - szukam, znajduję, wygrywam - odpowiedziałem najłagodniej jak potrafiłem, z trudem opanowując wzburzenie jakie wywołało tamto pytanie.
- A ha. To mi wystarczy. Czy wykonałeś już wszystko, co miałeś nakazane od Nieznajomego?
- Została jeszcze jedna osoba
- Kto to taki? - zapytał znów Krzychu.
- Dwudziestodwuletni chłopak, nie za przystojny, średnio inteligentny, stroniący od ludzi, uwielbiający muzykę i spacer po lesie - wyrecytowałem.
- Brzmi jak twoja charakterystyka.
Wyciągnąłem z kieszeni kartkę, przeczytałem i schowałem z powrotem.
- Rzeczywiście, masz rację. To ja.
Wyciągnąłem Glocka G17, przyłożyłem do skroni i powiedziałem do zupełnie zaskoczonego Krzycha:
- Nie martw się. Są wakacje.
I pociągnąłem za spust.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz