Drzewo życia
reż. Terrence Malick
2011
Pięć filmów na przestrzeni blisko czterdziestu lat - trudno o bardziej skromniejszy dorobek wśród filmowców. Terrence Malick - postać tajemnicza i enigmatyczna, budująca wokół siebie aurę niedostępności, w swoim najnowszym filmie Drzewo Życia, próbuje po raz kolejny dotknąć centralnego ośrodka człowieczeństwa, którym są miłość i wiara. Nie było i prawdopodobnie nie będzie bardziej komentowanego filmu w tym roku. Już sam premierowy pokaz na festiwalu w Cannes pokazał jak bardzo skrajnie odbierany jest ten obraz. Jednak fakt ten w ogóle nie powinien dziwić. Podobnie było z poprzednimi dziełami Amerykanina. Każdej premierze jego filmów, czy to będzie Badlands albo Cienka Czerwona Linia, towarzyszyła silna konfuzja ze strony krytyki i widzów. Wynika to ze specyficznego języka, jakim posługuje się Malick. Ten niedoszły filozof, tłumaczący dokonania Heideggera operuje filmowymi, filozoficznymi wizjami, które wykorzystuje zamiast słów. Obrazy tego reżysera to na wpół medytacje i modlitwy. Drzewo życia to z całą pewnością najtrudniejsza modlitwa, pełna symboli i znaków mających nam pomóc w dotarciu do celu, którym bez wątpienia jest miłość.
Urodzony w 1943 roku w Waco, w stanie Texas, Terrence Malick powrócił do swoich rodzinnych stron (film kręcony był w Smithville w Texasie), by tam nakręcić film o życiu, o poszukiwaniu Boga i samego siebie. Legenda głosi, że w latach 70. Malick pracował nad projektem zatytułowanym Q, którego treść miała odnosić się do początków świata (w biblistyce istnieje pojęcie tzw. źródła Q, które charakteryzuje hipotetyczny dokument wczesnochrześcijański stanowiący zbiór wypowiedzi Jezusa, z którego prawdopodobnie korzystali ewangeliści: Mateusz i Łukasz; z drugiej strony Q to po niemiecku po prostu źródło), jednakże projekt ten z niewiadomych przyczyn porzucił. Niemniej Drzewo życia wydaje się być w pewnym sensie próbą dokończenia tej myśli i idei, która ukształtowała się przed trzema dekadami w głowie reżysera.
Urodzony w 1943 roku w Waco, w stanie Texas, Terrence Malick powrócił do swoich rodzinnych stron (film kręcony był w Smithville w Texasie), by tam nakręcić film o życiu, o poszukiwaniu Boga i samego siebie. Legenda głosi, że w latach 70. Malick pracował nad projektem zatytułowanym Q, którego treść miała odnosić się do początków świata (w biblistyce istnieje pojęcie tzw. źródła Q, które charakteryzuje hipotetyczny dokument wczesnochrześcijański stanowiący zbiór wypowiedzi Jezusa, z którego prawdopodobnie korzystali ewangeliści: Mateusz i Łukasz; z drugiej strony Q to po niemiecku po prostu źródło), jednakże projekt ten z niewiadomych przyczyn porzucił. Niemniej Drzewo życia wydaje się być w pewnym sensie próbą dokończenia tej myśli i idei, która ukształtowała się przed trzema dekadami w głowie reżysera.
Drzewo życia posiada w sobie wszystkie cechy i styl znany z poprzednich filmów Malicka. Przede wszystkim komentarz zza kadru. O ile w dwóch pierwszych filmach narratorem była zazwyczaj pojedyncza osoba (w Badlands główna bohaterka Holly, natomiast w Niebiańskich dniach - Lindy), to od czasów Cienkiej Czerownej Linii reżyser stosuje komentarz polifoniczny, wypowiadany przez kilku bohaterów. Narracja prowadzona jest przez panią O'Brien, jednego z jej synów granego przez Seana Penna i inne osoby, co nierzadko utrudnia odbiór filmu. Ciężko jest nawiązać nić z którymkolwiek z bohaterów. W pewnym sensie sportretowanie w ten sposób rodziny O'Brienów po raz kolejny przywołuje biblijne symbole. Bohater grany przez Brada Pitta, ojciec i mąż to człowiek bardzo surowy, ale także dbający, troszczący się o dobro dzieci, przestrzegający ich przed złem, karzący za złe uczynki i nieznoszący oznak sprzeciwu. Czy tak nie brzmi charakterystyka Boga? Jessica Chainstain z kolei ma w sobie wszystkie cechy Maryi; kocha, troszczy się, ucieleśnia dobro, milcząco akceptuje decyzje Pana O'Briena, cierpi widząc wymierzaną przez niego sprawiedliwość, lecz wie, że tak musi być.
Mityczne drzewo życia było drzewem poznania dobra i zła. W wyniku skosztowania przez pierwszych ludzi zakazanego owocu z tego drzewa, zostali oni wygnani z raju i utracili nieśmiertelność. Najistotniejszą konsekwencją było jednak dopuszczenie zła do pierwotnego świata, pozbawionego znamion jakiegokolwiek grzechu. Tak i w filmie Malicka tytułowe drzewo życia nie zapuściło korzeni w świecie ludzi, pozbawionym wieczności. Ważne wydają się słowa kobiecego narratora na początku filmu, gdy mówi on o dwóch życiowych drogach - drodze natury i duszy. Dwóch zupełnie różnych ścieżkach, po których poruszają się ludzie. Droga natury prowadzi jedynie do zaspokajania swoich potrzeb, chęci bycia pieprzonym egoistą, którą w filmie reprezentuje postać grana przez Pitta. Z kolei drogą duszy opierającą się na współczuciu, uśmiechu i braku samozaspokojenia podąża matka (Chainstain), bo dopóki kochasz, żyjesz pełnią życia.
Kolejną cechą charakterystyczną dla stylu Terrenca Malicka jest portretowanie przyrody otaczającej głównych bohaterów a także mała ilość dialogów. W poprzednich filmach amerykańskiego reżysera nieliczne ludzkie postaci konfrontowane były z pięknymi ujęciami bezkresnych krajobrazów, podkreślając smutek i egzystencjalną pustkę. W Drzewie życia reżyser po raz kolejny udowodnił, że strona wizualna jego dzieł to prawdziwe mistrzostwo świata, a podium z całą odpowiedzialnością można przyznać jemu i Stanleyowi Kubrickowi. Zdjęcia wykonane przez Emmanuela Lubezkiego, meksykanina współpracującego z Malickiem od czasu Podróży do Nowej Ziemi, zachwycają swoją plastycznością i dla mnie osobiście mają melancholijny wydźwięk - w zasadzie film ogląda się jak przewracanie kolejnych stron rodzinnego albumu, co rusz znajdując w nim fotografie osób i miejsc, które są nam bardzo bliskie (w ten sposób powracamy do dwóch pierwszych filmów: Badlands i Niebiańskich dni, gdzie stare fotografie były znaczącym znakiem upływającego czasu). Powraca także motyw światła słonecznego, filmowanego od dołu, którego celem jest podkreślenie obecności bytu absolutnego, kogoś lub czegoś "ponad" nami (transcendencja). Lecz Malick w Drzewie życia poszedł o krok dalej - skonfrontował ziemskie pejzaże z kosmicznymi widokami. Widzimy rodzące się galaktyki i gwiazdy, powstawanie życia na Ziemi, wybuchy wulkanów i przemierzające lądy dinozaury. Widz ma wrażenie oglądania wysokobudżetowego dokumentu opowiadającego o "kulisach" powstawania wszechświata. Takiej produkcji nie powstydziłoby się BBC czy National Geographic. Efekty specjalne, za które odpowiadał Douglas Trumbull (znany z 2001: Odyseja kosmiczna czy Blade Runnera), nie są, jak chce tego większość, największym osiągnięciem filmu. Prawdą jest natomiast, że w połączeniu z cudowną Lacrimosą Preisnera (na mnie jednak największe wrażenie robi Funeral Canticle Johna Tavenera), wszystkie te "technologiczne" ujęcia zapadają głęboko w pamięć (muzyka klasyczna + obraz = Kubrick. Kolejne nad wyraz widoczne odniesienie do kosmicznego dzieła brytyjskiego reżysera).
Kolejną cechą charakterystyczną dla stylu Terrenca Malicka jest portretowanie przyrody otaczającej głównych bohaterów a także mała ilość dialogów. W poprzednich filmach amerykańskiego reżysera nieliczne ludzkie postaci konfrontowane były z pięknymi ujęciami bezkresnych krajobrazów, podkreślając smutek i egzystencjalną pustkę. W Drzewie życia reżyser po raz kolejny udowodnił, że strona wizualna jego dzieł to prawdziwe mistrzostwo świata, a podium z całą odpowiedzialnością można przyznać jemu i Stanleyowi Kubrickowi. Zdjęcia wykonane przez Emmanuela Lubezkiego, meksykanina współpracującego z Malickiem od czasu Podróży do Nowej Ziemi, zachwycają swoją plastycznością i dla mnie osobiście mają melancholijny wydźwięk - w zasadzie film ogląda się jak przewracanie kolejnych stron rodzinnego albumu, co rusz znajdując w nim fotografie osób i miejsc, które są nam bardzo bliskie (w ten sposób powracamy do dwóch pierwszych filmów: Badlands i Niebiańskich dni, gdzie stare fotografie były znaczącym znakiem upływającego czasu). Powraca także motyw światła słonecznego, filmowanego od dołu, którego celem jest podkreślenie obecności bytu absolutnego, kogoś lub czegoś "ponad" nami (transcendencja). Lecz Malick w Drzewie życia poszedł o krok dalej - skonfrontował ziemskie pejzaże z kosmicznymi widokami. Widzimy rodzące się galaktyki i gwiazdy, powstawanie życia na Ziemi, wybuchy wulkanów i przemierzające lądy dinozaury. Widz ma wrażenie oglądania wysokobudżetowego dokumentu opowiadającego o "kulisach" powstawania wszechświata. Takiej produkcji nie powstydziłoby się BBC czy National Geographic. Efekty specjalne, za które odpowiadał Douglas Trumbull (znany z 2001: Odyseja kosmiczna czy Blade Runnera), nie są, jak chce tego większość, największym osiągnięciem filmu. Prawdą jest natomiast, że w połączeniu z cudowną Lacrimosą Preisnera (na mnie jednak największe wrażenie robi Funeral Canticle Johna Tavenera), wszystkie te "technologiczne" ujęcia zapadają głęboko w pamięć (muzyka klasyczna + obraz = Kubrick. Kolejne nad wyraz widoczne odniesienie do kosmicznego dzieła brytyjskiego reżysera).
Drzewo życia to modlitwa, którą każdy z bohaterów odmawia swoimi słowami. I nie jest to bynajmniej modlitwa dziękczynna. Więcej tu pretensji do Boga o celowość jego działań. Padają pytania o sens życia, o intencje jakimi kierował się Bóg zabierając młodszego brata. Ten żal i skarga przypominają lament biblijnego Hioba, który jednak nie odwrócił się całkowicie od swego Pana, lecz mu zaufał. Nic więc dziwnego, że najnowszy film Malicka rozpoczynają słowa z księgi Hioba (Hb, 38, 4-7).
Bohater filmu Jack (grany przez Seana Penna) wraca wspomnieniami do lat dzieciństwa, gdy wraz z rodziną tworzył szczęśliwy dom. Jednak z czasem ten nieskazitelny świat zapełniają mroczne strony życia - przede wszystkim śmierć najbliższej osoby. Już jako dorosły człowiek, w nowoczesnym świecie, Jack czuje pustkę, jaka została w nim po tym wydarzeniu i po trudnych relacjach z ojcem. Bohater musi na nowo szukać sensu życia, a jego wątpliwości budzi wiara, która nie przynosi ukojenia. "Filmowy Hiob" walczy ze sobą, ze swoim zwątpieniem (Dlaczego mam być dobry, kiedy Ty nie jesteś?), ale pozostaje wierny Bogu, godzi się z jego decyzjami (To Twój dom. Możesz mnie wyrzucić kiedy zechcesz) za co zostaje w finałowej scenie nagrodzony. Film ten to również opowieść o każdym z nas. My - ludzie XXI wieku, żyjący w nowoczesnych cywilizacjach, zachłystując się konsumpcjonizmem i urokami informacyjnego świata, stajemy się coraz bardziej samotni. Szukamy oparcia w najbliższych osobach, lecz nawet one, te wspólne relacje nam nie wystarczają. Szukamy cały czas źródła, które nada naszemu życiu prawdziwego sensu. Dla jednych będzie to Bóg, dla drugich miłość.
Powód, dla którego ten film uważam za słabszy od Cienkiej Czerwonej Linii w pewnym stopniu uzupełnia się z krytyką tego filmu, którą wysunął odtwórca głównej roli - Sean Penn. Mianowicie, lepszym sposobem na zamknięcie ust krytykom i "wypełnienie" tego filmu większą dawką emocji byłaby bardziej wyrazistsza narracja. Jest poetycko, ale przecież każdy film Malicka taki jest! To nie żaden argument "za".
Nie zgadzam się natomiast z opinią, że Drzewo życia to "piękna wydmuszka". Ludzie oczekujący po tym filmie nachalnego grania na emocjach, czy też szybszej akcji (wtf? spotkałem się z takim zarzutem) - tego tutaj nie ma. Lecz nadmienione oczekiwania i założenia były od samego początku błędne. Malick to dialogowy minimalista, a jego filmowi bohaterowie mówią zwykle tylko tyle, ile trzeba. Słowa unikają rozgłosu podobnie jak sam reżyser. Brak głębi przekazu - to kolejny błędny argument wysuwany przez krytyków Drzewa życia, bo treściowo obraz ten jest bardzo bogaty, tylko główne przesłanie ukryte jest pod pierzyną symboli i metafor.
Oczywiście na oklaski zasługuje gra Jessici Chainstain (nagrodzona nagrodą Gucci Award na festiwalu w Wenecji), która we wspaniały sposób przekazała emocje, siłę, dobroć i miłość Pani O'Brien, jak również trójka młodych aktorów wcielających się w synów państwa O'Brien - dali radę. Fani Malicka, do których się zaliczam, powinni być szczęśliwi. Ten Pan nie tworzy zbyt wielu produkcji. Dlatego każdy jego film to święto dla zakochanych w kinie. A różnice w odbiorze jego obrazów to już norma. Czas pokaże kto miał rację. Myślę, że przynajmniej jeden Oscar temu filmowi się należy. A jak będzie, dowiemy się dopiero na początku przyszłego roku.
Ocena: +7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz