sobota, 22 października 2011

Zaległości 2011


Zaległości 2011

Garść wydawnictw o których warto coś powiedzieć, a na dłuższą wypowiedź brakowało czasu lub chęci. 

Ford & Lopatin - Channel Pressure

Szkoda, że nie wydali tego albumu pod nazwą Games (ktoś już taką nazwą zarabia na siebie, choć niedawno duet Ford & Lopatin opublikował piosenkę Back in Time pod nazwą Games; czegoś tu nie rozumiem) - pasowało by jak ulał. Bo dźwięki jakie goszczą w twoim pokoju w trakcie poznawania Channel Pressure niejednemu przypomną muzykę ze starych, epokowych gier, przy których zarywało się noce, szkołę i kolegów. Zakładam się nawet sam ze sobą, że podczas nagrywania tego krążka jego autorzy grali w jedną z popularnych przed laty komputerowych produkcji. Daniel Lopatin (Onethronix Point Newer) i Joel Ford (Tigercity) podobnie jak na ubiegłorocznej, świetnej EP-ce That We Can Play wskrzeszają ducha muzyki syntezatorowej lat 80. umoczonej w popowym koktajlu. Jednak to, co przeszkadza w nazwaniu tego materiału "świetnym", to jego nierówność. Obok znakomitych utworów jak np. Joey Rogers czy The Voices znajdziemy także nic nie wnoszące kilkudziesięciosekundowe przerywniki, bez których Channel Pressure spokojnie mogłoby się obejść. Ten fakt jest trochę drażniący, ale słysząc początek Surrender mam nieodpartą ochotę na kolejny raz. (-7/10)

 


Hooray For Earth - True Loves 

O Hooray For Earth usłyszałem w zeszłym roku, gdy w jednym z wywiadów polecał ich Twin Shadow. Jako że w tym samym czasie furorę w moim odtwarzaczu robiło Forget wcześniej wspomnianego, postanowiłem sprawdzić tę nowojorską grupę. Ich piosenka Surrounded By Your Friends była dość solidną, synth-popową muzyczną porcją. I tak samo jest na płycie. Bez rewelacji acz True Loves to mocny średniak, z niezłymi popowymi utworami jak No Love czy Bring Us Closer Together, który to zawsze kojarzy mi się z Mupetami. Nie wiem dlaczego. Ale w pewnym stopniu pasuje to do mego odbioru tego krążka - miło się go słucha, ale nie traktuje go poważnie. Z rzeczy wartych jeszcze zapamiętania: synthy w najlepszym na płycie Sails oraz tytułowe True Loves - electropop z mocnym, perkusyjnym intro. Gdzieś w oddali czai się Yeasayer, ale boi się wychylić.... (6/10)



Metronomy - The English Riviera 

Po dwóch albumach nagranych, jak twierdzi Mount, na komputerach, trzeci zatytułowany The English Riviera to coś zupełnie innego. Ta "inność" to dwóch nowych, żywych muzyków, z którymi przyszła  perkusja i bas oraz muzyka, której brzmienie "jest faktycznie bardziej pogodne" Stąd chyba ten tytuł. I teledysk do The Bay. Metronomy postanowiło wziąć na warsztat dźwięki soft-rockowe, i choć muzyka z The English Riviera do pięt nie dorasta tym prawdziwym przyczynom i inspiracjom (czyt. Hall & Oates) to jednak trzeba oddać zespołowi, że w porównaniu do dwóch poprzednich wydawnictw, dopiero trzecie, zgodnie z dewizą Brockhausa, jest "dobre". Mnie osobiście najbardziej podoba się gra Gbenga Adelekana, którego bas w utworze She Wants brzmi tak jak lubię. Pozytywne wrażenie sprawia także wokal Anny Prior, która częściej powinna dostawać mikrofon (niezłe Everything Goes My Way). Największym problemem tej płyty jest paradoksalnie jej lider - Joseph Mount nie powinien w ogóle aktywować swojego falsetu i musi nauczyć się pisać lepsze melodie lub po prostu niech robią to za niego inni. The English Riviera to w zasadzie taka ciekawostka, która w sezonie ogórkowym ma swoje przysłowiowe "pięć minut". Później nie chce się do niej wracać. (-5/10)

 


Neon Indian - Era Extrana 

Najwcześniej wydał płytę z tzw. trójcy chillwave'u, kiedy ten był w apogeum swojej popularności. Od tego momentu minęły prawie dwa lata, gorączka związana z tym nurtem opadła a Alan Palomo dorobił się już wspólnego wydawnictwa z The Flaming Lips i koncertu w Polsce. I choć w większości recenzji Era Extrana jest oceniana gorzej od swojej poprzedniczki, to ja stanę w obronie tego albumu. Era Extrana broni się wyrównanym poziomem całego wydawnictwa. To wciąż ten sam Neonowy Indianin, który zaciąga się syntezatorami. Prawdą jest, że występuje tu mniej chwytliwych melodii niż na Psychic Chams, ale już za sam tytuł singla należy mu się co najmniej piąteczka. Polskie dziewczyny najpiękniejsze są! Palomo gra w zasadzie to samo co na debiucie, tylko Era Extrana to album, do którego zaangażowano znanego producenta - co słychać. I tak mamy shoegaze w Blindside Kiss, retro klimat w fantastycznym Future Sick i trzyczęściowe miniatury muzyczne Heart: Attack, Decay i Release. Więcej tu również gitarowego, i nie tylko, brudu (Fall Out). Dlatego stawiam ten album na równi z Psychic Chams, a może nawet ciut wyżej... (+7/10)

 
Hex Girlfriend by MGMTNeonIndian

Toro Y Moi - Freaking Out [Ep] 

To jest kierunek, którego powinien trzymać się Chaz Bundick. A szczególnie takiego, który kierował go w pisaniu I Can Get Love. To chyba jeden z najlepszych numerów Toro Y Moi jakie do tej pory słyszałem. Cała EP-ka to świetna taneczna rzecz ewokująca pierwsze nagrania tego gościa (patrz: My Touch czy nawet Causers of This). Oprócz tego mamy tu także zacny cover Cherelle i Alexandra O'Neala Saturday Love. Dużo tu Michaela Jacksona (Sweet, Freaking Out) z czasów, gdy ten stawał się dopiero królem popu. Podsumowując, Freaking Out słucha się o wiele przyjemniej niż tegorocznego longplaya Toro Y Moi - Underneath The Pine. Właściwie nic więcej nie muszę już dodawać. (7/10)

 

TuneYards - Who Kill

Zaczyna się od introdukcji przedstawiającej autorkę Who Kill. Troszkę przypomina to wstęp do legendarnej Ladies and Gentelmen We Are Floating Into Space. Ale tu właśnie podobieństwa się kończą. Później mamy już tylko plemienną zabawę, którą prowadzi niezwykła kobieta - ni to szamanka, ni to muzyk. O Merrill Garbus po raz pierwszy usłyszałem tuż przed ubiegłorocznym Off Festivalem, dzięki czemu mogłem wiedzieć czego się spodziewać na zbliżającym się koncercie. Jednak energia tego gigu przekroczyła moje wyobrażenia - z całą pewnością był to jeden z najlepszych koncertów na jakim byłem podczas tamtej edycji. Liczyłem więc na przeniesienie koncertowej energii na płytę. I tak się nie stało, i czuję pewny niedosyt. Nie podchodzi mi w ogóle ta płyta. Fakt ten pewnie wynika z niechęci do mieszania dźwięków popowych i folkowych z muzyką afrykańską, co w wersji live sprawdza się wyśmienicie, lecz na nośnikach trwałych ten puls i żywotność gdzieś ustępują. Słuchałem ją kilkanaście razy i ciągle mam wrażenie, że jej nie rozumiem. Dlatego robię sobie dłuższą przerwę, by móc w przyszłości przeprosić się z panną Garbus. (3/10)



Dusted Lux - Attic Visions

Wydany w nakładzie zaledwie 50 egzemplarzy CD-R to "małe co nieco" dla gustujących w ambiencie i muzyce eksperymentalnej. Wydawnictwo to składa się z zaledwie dwóch utwórów, których łączna długość przekracza ledwie 20 minut. Czyli jednak długo?! Dla jednych długość utwórów bedzie przeszkodą w odsłuchaniu, dla drugich to niesprawiedliwość, że tak świetne kompozycje kończą się tak szybko. Dusted Lux nie epatuje nawiązaniami do lat 80, dlatego nie ma tutaj analogowych syntezatorów, pasaży klawiszowych arpeggiów itp. Track numer 1: Through Old Growth to przepiękny drone, z zapętlonym motywem pianina, przywołującego na myśl Melancholię Basińskiego. W połowie utworu pojawia się elektryczna gitara; ktoś pociąga za struny bez większej ekspresji, lecz z zamiarem chwycenia za serca słuchaczy, którzy rozsiedli się wokół grającego muzyka. Piękna piosenka, i basta! Numer 2: The One You Love Me brzmi dokładnie jak tytuł tego wydawnictwa. Przyprószony kurzem utwór, chowa pod jego grubą warstwą elekroakustyczną melodię. Powiem krótko: nie jest łatwo znaleźć taki zespół, niemal anonimowy w internetowym świecie, mający do zaoferowania produkt, którego wystarczy zareklamować i sukces gotowy. Na to czeka Dusted Lux (z San Francisco). A fakt, że Attic Visions mi się podoba, jeszcze bardziej zmusza mnie do promowania tego artysty. (7/10)



Kyst - Waterworks

Ich debiut Cotton Touch został przez nas uznany za jedną z najlepszych płyt 2010 roku. W tym roku ukazał się ich drugi album zatytułowany Waterworks - oddający cześć wodzie, żywiołowi będącemu inspiracją dla niezliczonej grupy artystów. Oni sami zostali postawieni w sytuacji: musisz tak zrobić, nie masz innego wyjścia z racji tego skąd pochodzą. Słychać zmiany. Nagrywany "prawie" na setkę, ze świetnym brzmieniem, nad którym czuwał Michał Kupicz, Waterworks pachnie dojrzałością i mnogością pomysłów, zachowując w sobie melancholijność debiutu (druga połowa świetnego skądinąd A Postcard). Utwory znane od dłuższego czasu z koncertów grupy, zachowały ten pierwiatek spontaniczności, co jeszcze bardziej upiększa moment słuchania tej płyty. Do Kyst dołączyła trzecia osoba. Ludwig Plath, muzyk znany jako Touchy Mob, odpowiedzialny był za instrumenty elektroniczne oraz drugi zestaw perkusyjny. Rezultat tego "wolnego transferu" najlepiej słychać w Colours podkręconym do granic możliwości. Wciąż dużą rolę odgrywa klimat i instrumenty dęte (wibrafon i trąbki słyszalne w otwierającym Friend Now). Bardzo dobra, POLSKA płyta. (+7/10)


Lora Lie - Catadores [EP]

Z nimi to ja mam nadal problem. Lora Lie to zespół, którego w polskim undergroundzie brakowało. Dwie dziewczyny i dwóch chłopaków tworzy muzykę inspirowaną dokonaniami między innymi PJ Harvey czy CocoRosie. No dobra, Pj Harvey lubię, ale tych drugich nie mogę słuchać. The Voice of Poland nie oglądam. Nergala kojarzę tylko z kolorowych pism, które kupuje moja mama, zafascynowana tym gościem; poetą (o zgrozo!) też nie jestem i prawdopodobnie nie zamierzam być, chyba że przepali mi się bezpiecznik w mózgu produkcji radzieckiej. Bo nie trzeba mieć wpisane w rubryce zawód: poeta, by zachwycić się głosem Kai Domińskiej, uzupełnianym na EP-kach przez wokal Pauliny Sztramskiej. Więcej takich utworów jak An Asphodel - krótkich, chwytliwych i macie mój głos, który nic nie znaczy. Mimo wszystko Catadores to krok naprzód w porównaniu do Rewind. (-6/10)




Vondelpark - NYC Stuff And NYC Bags [EP]

Vondelpark to miejski park w Amsterdamie założony w drugiej połowie XIX wieku, o powierzchni 47 hektarów - rocznie odwiedza go około 10 milionów turystów. NYC Stuff And NYC Bags to druga w dorobku EP-ka londyńczyków z Vondelpark. Co łączy oba te podmioty? Ha, macie rację. Nazwa. I nic poza tym. Chyba, że ktoś słucha muzyki londyńczyków w najsławniejszym holenderskim parku. To wtedy dwie rzeczy. Ale tak na serio, Vondelpark na swoim najnowszym wydawnictwie łączy klimat "szwedzkiego balearicu" (Feat B) oraz chillwave'u (Camels) z domieszką R&B. Dwa czy trzy razy przyjemnie się tego słucha, ale na dłuższą metę taka muzyka męczy. I tak jest w tym przypadku (6/10)


Puro Instinct - Headbangers In Ecstasy

Protegowane Ariela Pinka wydały w tym roku długo oczekiwany album (szczególnie przez pałających do nich ślepą miłością autorów Gorilla vs Bear). Aż 15 kompozycji, wśród których pięć to kilkusekundowe radiowe nawijki, zapowiadające dany utwór. Mogliby je sobie darować. Zresztą całe Headbangers In Ecstasy wydaje się takie rozmemłane i niepoukładane. Obok przyzwoitych numerów stoją piosenki opozycyjne, czyli złe (jak to świetnie pasuje do sytuacji politycznej w Polsce). Siostry Kaplan stoczyły się z TeenVogue'a na łózko wyścielone aksamitnym posłaniem z białym króliczkiem w rękach Piper. Wraz z nimi stoczyły się niektore pomysły, rozwiązania melodyczne i ogólny pomysł na tę płytę. Escape Forever w ogóle nie celuje w katalog 4AD, choć ten nie takie rzeczy widział. California Shakedown jest tylko tłem "tej Californii Shakedown", którą znalismy znacznie wcześniej. Ruski hipster - w tej roli Pan i Władca, Ariel Pink - coś tam bełkocze w trzeciej minucie Stilyagi, ale Siostry wykorzystały go głównie jako narzędzie marketingowe. Są też plusy - przesłodzony acz ciągle jadalny Lost at Sea, ejtisowy Silvers of You czy zamykający Luv Goon. (+5/10)

 

The Kurws - Dziura w Getcie 


O nich więcej. Już niedługo.(+7/10)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz