środa, 29 lutego 2012

Piotr Rogoża - Rock 'n' roll, bejbi!


Autor: Piotr Rogoża
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Tytuł: Rock 'n' roll bejbi!
Okładka: Piotr Cieśliński

Słońce świeci, a mimo to pada śnieg. Jeszcze nie zdąży dotrzeć do ziemi, a już ginie, topi się. Na spacer wychodzi babinka z pieskiem rasy dog niemiecki. Cieniutka smycz łącząca tych dwoje zupełnie nie sprawia wrażenia bezpiecznej, ale dogi są dość powściągliwe, więc może dlatego trzyma on kawałek tego sznureczka w pysku. Para zakochanych przycupnęła na ławce pod blokiem, niczym dwa kondory. Zakochani jak diabli, widać to po ich czerwonych oczach, drgających dłoniach i miłej woni alkoholu z tej cenionej wśród smakoszy i miłośników trunków, najniższej półki. Ogródki działkowe zachęcają raczej do wymiotowania niż spędzania wolnego czasu na łonie miejskiej natury (sadzy, smogu i przepięknie brązowej ziemi, gdzieniegdzie upstrzonej trądzikowymi kępkami trawy).

Żałuj grzeszniku, że nie zjadłeś niedzielnego obiadu.. Rosołu nie dokończyłeś z kurczaka? Niewdzięczny guźcu.. Kompocik tylko wyżłopałeś?! Ty pijacka mordo!.. A co to? Klopsiki z sosem grzybowym ?! O rzesz Ty małpo! Wynocha! Wynocha! Idź precz do Maca..

Patrzę na zegarek, już 8:33:59. Zrywam się na równe plecy, ogarniam pokój mętnym wzrokiem. Mózg według naukowych badań potrzebuje kilku minut do uzyskania prawidłowego poziomu skojarzeniowo - myślowego. Oczywiście, takiego dopuszczalnie racjonalnego. Mój procesor potrzebował raptem dwie sekundy, więc od razu dostrzegłem, że coś jest nie tak..

Po pierwsze, co to za Facet leży na brzuchu z boku!? Przecież ja jestem hetero i mam psa...
Po drugie, nie mam bielizny! Czyżby, na Boga, coś się działo w nocy..?
Po trzecie, śmierdzi w pokoju kiełbasą swojską.. Co jeszcze bardziej czyni mnie podejrzliwym do tego poranka i leżącego obok mnie osobnika - tym bardziej, że źródło zapachu bezpośrednio wskazuje na jego osobę jako epicentrum aromatu.
A po czwarte i najgorsze, co to za książka wystaje spod lewej ręki Faceta?! Czyżbym był bibliofilem?!!!!!

Powoli, delikatnie przyjmuję pozycję jak najwygodniejszą i najcichszą do zaatakowania tej książki. Facet chrapie, zbliżam ręce do jego ciała, pocą mi się dłonie.. Jeszcze czuję pozostałości szalonej nocy jakie na nich spoczywają. Łapię książkę, dotykam również ramienia (nie powiem, że przypadkowo - Facet może pochwalić się niezwykle atletyczną muskulaturą). Facet drgnął, zachrapał żałośnie.. Ja zamarłem, wyczekując dalszego rozwoju sytuacji.. Śpi dalej. Ufff.. Ciągnę książkę, idzie gładko. Mam ją.. Ale czy to książka, czy olbrzymia kaseta magnetofonowa?! Jednak książka. Lecz z zewnątrz do złudzenia przypomina kasetę..

Czytam tytuł, nie znam.. Rock 'n' roll bejbi! - Piotr Rogoża.

Wstępnie, wertuje pobieżnie książkę - to nawyk wywiedziony z dzieciństwa, nie mam już ochoty, żeby spośród kartek wyskoczyła na mnie kolejna zlepiona i omła wydzielina nosowa, pozostawiona przez mojego kumpla. Czysto. Lecz przecież nie będę czytał tej książki jak gdyby nigdy nic, skoro jakiś Facet leży obok mnie! Wstaję bezszelestnie niczym ninja, rozglądam się za swoimi rzeczami.. Widzę sweter, a w jego towarzystwie spodnie, brudne jak po pijackim spacerze przez orane pole. Chcę błyskawicznie dotrzeć do ubrania, lecz moje ruchy są niezgrabne, chwiejne i powolne. Nawet tracę równowagę! Szok.. Jak na mnie to dość dziwne, nigdy nie miałem problemu z chodzeniem, no chyba, że po dziadkowym samogonie.. O żesz w dupę! Samogon! Tak, już wszystko wiem.. Jestem u dziadków, na rodzinnym, rytualnym pozbawianiu życia wieprzowiny wołowej od wujka Staszka. Ha ha, a ten Facet to szwagier pewnie, zawsze nas razem kładą spać, gdy popijemy dziadkowego "lekarstwa" na wszelkie dolegliwości. Teraz z przytupem mogę wstać i założyć satynowy szlafrok, lokując swe siedzenie na miękkim, haftowanym w róże fotelu Babci. Tak!- to jest właśnie moja Oaza, gdzie mogę oddać się dokładnemu zweryfikowaniu kartkowanej kasety. Ale najpierw szklankę soku z pigwy..

Gdy wszystko się wyjaśniło, przekonałem się, cóż to takiego..

Cielęcińska elita młodzieży wiedzie spokojne życie w jednej z altanek działkowych na obrzeżach miasteczka, tam spotykają się w okolicznościach różnych, np. by napić się wina (domowego bądź rasowego, ale taniego), albo połączyć dwie przyjemności.. Napić się wina i pograć w erpega. Albo zwyczajnie poleniuchować, pogadać czy naradzić się jak wytępić skinheadów z miasta.. Ot, zwykłe miasto, zwykli nastolatkowie, (nie)zwykłe problemy oraz kosmiczne przygody.

Każda paczka przyjaciół ma swoją miejscówkę, tam, gdzie zawsze się spotykają.. Nietopyr, Budzigniew, Mała i Modrzew za takie miejsce uznają altankę, letnią rezydencję zapalonych działkowców, dziadków bądź  fanów gier rpg. Na łonie natury, wśród brzęczących szerszeni i cicho szeleszczącej gruszy można ciągnąć weekendowy maraton pod znakiem naparzania. Modrzew to egzorcysta amator, spotykający się z Małą, mającą trzy jaźnie. Towarzyszą im Nietopyr i Budzigniew, którzy bez szczególnych zdolności nie odstępują od poprzedniej dwójki.

Właśnie po takim weekendowym "rżnięciu" w erpega trafia się im pierwsza przygoda.. Wiadomo, każdy młodociany czuje niewyjaśniony wstręt do placówek oświatowych i większości pracowników z powołania nazywających się "nauczycielami". Uważając ich za niewiele przydatniejszych od zombie. Właśnie tego ranka czwórka przyjaciół miała się przekonać na własnej skórze, że to nie jest czcze gadanie i "zombie nauczyciele" naprawdę istnieją, wgryzając się w czaszki swoim uczniom.. Nie jest to przypadek, maczają w tym ręce "amerykańce" i na Cielęcińskiej społeczności testują najnowszą broń. Zwykły był to poniedziałek.

Gdy w mieście zauważa się wzmożoną działalność podziemia skinheadów, to oznacza tylko jedno.. Faszyzm chce znowu się wedrzeć na pierwsze miejsce wśród odmian demokracji. Tak właśnie się dzieje w opowiadaniu pt. Wielki powrót von Keisera. Modrzew silnie uczulony na faszyzm drapał się coraz bardziej, był pewien, że skinheadzi coś knują. Nastoletni i szalenie oryginalni bohaterowie postanawiają się dowiedzieć w czym rzecz, dlatego idą zasięgnąć porady u legendarnego hipisa działkowego, Dyzia. Dyzio od lat tkwił w nirwanie, serfując po coraz to wyższych "levelach". Lecz pomocy nie odmówił, a nawet obdarzył magicznym artefaktem zdolnym zgładzić cały faszyzm. Po uzyskaniu szczegółowych informacji, czyli: faszyści zjeżdżają się do miasta, ponieważ na nowo ma powrócić wielki wyznawca tego ruchu, dawny właściciel tutejszej fabryki kabli etc. von Keiser. Po skopaniu kilku smarków nazywających się "skinheadami", wiedzieli co, jak i gdzie. (Główna zasługa przypisana jest Małej i jej mrocznemu wcieleniu zwanym Coś Trzeciego). Stwierdzili, że najdogodniejszą drogą dostania się do miejsca przybycia von Keisera będą kanały pod miastem, lecz po długim błądzeniu, przygodzie z potworem, stracili nadzieję, że tam trafią.. Los chciał, że doszli idealnie pod poszukiwany adres. Plan mieli doskonały, połowa załogi robi hałas, druga połowa zgarnia faszystę i zabija go. Plan udał się prawie w 100%, brakowało tylko skinheadów i von Keisera.. Wszystko wyjaśnił im ich znajomy Krzywy. Koleś wiedzący gdzie się pojawić i w jakim czasie, wielbiciel zieleniny, miłośnik zieleniny, fan zieleniny. Chodziło oto, że.. Faszysta faktycznie pojawił się, skini przywitali go, ale jak się dowiedział, że Hitler przegrał, to strzelił sobie w łeb, a jego wielbiciele załamani wrócili do domów.

Grzyby to ciekawe formy życia. Dziwne, brzydkie, ale mimo to fascynują niejednego.. A co dopiero, gdy są one śmiertelną bronią na kosmicznych najeźdźców. Masakra. Ta ciekawa historia nosi tytuł, Grzyb.

Stwierdziłem, że nie będę każdego opowiadania streszczać, wspomnę jeszcze o tym, które podobało mi się najbardziej. Rock 'n' roll bejbi!. Tak, to ono powaliło mnie na kolana, oblało kubłem smolistej satyry, opierzyło koszem absurdu i wysuszyło ciepłym powiewem ironii. Po prostu, genialne! Co rusz śmiałem się pod nosem, a puenta i zakończenie rozwala, zupełnie jak ten sernik na twarzy dziennikarki.

Nic więcej nie napisze, przeczytajcie, a przekonacie się, że nie żartuję.

Piotr Rogoża (pseudonim artystyczny) to młody pisarz, urodzony w 1987 roku w Gdańsku. Obecnie studiujący w Poznaniu kulturoznawstwo. Dziewictwo literackie stracił w 2005 roku, gdzie na łamach Nowej Fantastyki opublikowano jego opowiadanie, Wielki powrót von Keisera. Udzielał się również na SFFiH, gdzie ukazało się jego kilka opowiadań, w tym Rock 'n' roll bejbi!. Rogoża może pochwalić się również trzema książkami, Po spirali wydaną w 2008 r. oraz wyżej wspomnianym Rock 'n' roll bejbi!, również z tego samego roku,  w 2011 ukazał się Klemens i kapitan Zło.

Korzystając z tabliczki mnożenia, podsumuję.. Ten zbiór opowieści w 80 % jest przezabawny, afera goni aferę, czarny humor wydaje się być obłaskawiony na tyle, by się w nim nie zgubić. Absurdy wyssane z najsłodszej karykatury palca, groteskowego i ironicznego. Lecz możemy tutaj również znaleźć filozofię życia, nową i mądrą. Ale nie radzę jej praktykować, w końcu życie polega na gromadzeniu dóbr, a nie na szukaniu ich na śmietniku. A po trzecie, i to chyba najsłabsza część tej książki, bonus track, Jajko. Wydaje mi się, że to opowiadanie ma coś z horroru, ale dla mnie jest trochę niesmaczne - nie straszy tylko nudzi. Choć nie można odmówić głębszego przesłania temu opowiadaniu: świat jest tak zepsuty i skażony, że jedynym antidotum na jego oczyszczenie, jest zacząć wszystko od początku. Lecz to jedyne zastrzeżenie.

Chwała za zajebiste metafory ("W tę szczególną noc, ciemną jak sumienie poganina"), ciekawe teksty (typu: obserwować zdarzenie z obojętnością cegły) i niesamowitych bohaterów. Życzę sił do ciągnięcia tego wózka, mam nadzieję, że kiedyś usłyszę o Tobie głośniej.


Ciepło, cieplej na dworze, w łóżku z grypą gorąco. Pozdrawiam Nataniel Rozental.

piątek, 24 lutego 2012

Happy Birthday, John!



Wiem, przepraszam za spóźnione życzenia urodzinowe (powinienem był to zrobić wczoraj), ale tak się zdenerwowałem na ZUS, że gdy wróciłem do domu, to zapomniałem o tym prawdziwym, wirtualnym świecie, w którym "prawdziwie" żyję. Musiałem jeszcze wyjść z psem na spacer (zapchlony kundel!), żona zmusiła mnie do czytania książki dziecku na dobranoc, które w nosie miało moją interpretację wiersza Juliana Tuwima "Słówka i słufka", a na domiar złego wieczorem, nasz ukochany sąsiad zaczął spuszczać szambo, przez co kolacja, sporządzona według sprawdzonego przepisu, smakowała zupełnie inaczej, czego dowodem była dezaprobata żołądka i innych organów, które jeszcze we mnie grają. 

Całkowicie zapomniałem o tych piosenkach, które, tak przynajmniej się mówi, wypuściłeś celowo do sieci, domyślnie w Maus Space, czyli w miejscu, gdzie słuchacze Twoich muzycznych wykładów, zbierają się do kupy (fuj! sąsiad...) i analizują poszczególne tematy. Czekaj, kiedy to było... Tak, w połowie lipca, wtedy pojawił się mixtape Upset the Rhythm dla serwisu International Tapes, gdzie znajdowało się demo Castles In The Grave. Zaraz potem pojawiła się cała reszta utworów, które nie weszły na We Must Become Pitiless... lub też zostały nagrane z myślą o nowym albumie. Tak czy siak, krążą po sieci budząc ciekawość zwiedzających. 

Nie miałem dotąd zwyczaju pisać o czyiś demówkach, ale w tym wypadku zrobię wyjątek. Bardzo podoba mi się Rock the Bone, zaskakuje The River a beztytułowy No Title (Molly), bierze udział we wspólnej akcji Domino Records i Ribbon Music na cześć wypadającego co rok Record Store Day (w tym roku, 21 kwietnia). Tak jak na poprzednich krążkach, pachnie mi tu dobrym synth popem a la Ultravox i wokalem epileptycznego Iana Curtisa. Fani Johna Mausa zachłysną się tymi dźwiękami od pierwszej nanosekundy. Także, Happy Birthday John!

P.S. A ta tańcząca pani w teledysku to Betty Rowland.

środa, 22 lutego 2012

Krótko i na temat, bo zapomnę


The Caretaker - Patience (After Sebald)
History Always Favours The Winners
2012


Leyland Kirby poprzedni rok mógłby nazywać Annus mirabilis. Właściwie wszystko, co zostało wydane przez tego kudłatego Brytyjczyka spotkało się z aprobatą krytyków i tych drugich, blogerów. Z największym uznaniem został przyjęty album An Empty Bliss Beyond This World jego projektu The Caretaker. Seria zapętlonych, nie zawsze romantycznych, pocztówek z sali balowej, gdzie bourbona popija Jack Nicholson, znalazła się w większości podsumowań rocznych (u nas, a jakże by inaczej, na miejscu 7). Zbliża się końcówka lutego, więc najwyższy czas by Kirby wypuścił nowe wydawnictwo. Znów jako The Caretaker. Patience (After Sebald), co ciekawe nagrane jeszcze przed An Empty..., zostało pomyślane jako soundtrack do filmu brytyjskiego reżysera Granta Gee (znanego dokumentalisty, mającego w karierze filmy o Joy Division i dokumentującego trasę Radiohead po wydaniu Ok Computer, czyli Meeting People Is Easy), o tym samym tytule, wspominającego niemieckiego pisarza W.G. Sebalda, który ponad 10 lat temu zginął w wypadku samochodowym.

Album po raz kolejny zdobi obraz Ivana Seala, ale nie o okładkach mówmy. Tym razem Kirby zapętlił dzieło Winterreise, czyli Podróż zimowa (z 1827 roku), austriackiego kompozytora, Franza Schuberta. I dlatego mamy też grubiej położoną farbę, a atmosfera na sali zgęstniała. Patience, pokryte jest grubą warstwą trzasków i zgrzytów, a utwory zbudowane są głównie z zapętlonych dźwięków fortepianu i wokalu. Zimowy krajobraz Schuberta został przez Kirby'ego zamknięty w szklanej kuli, i wystarczy lekko potrząsnąć by nasze oczy mógł cieszyć widok padającego śniegu na morską latarnię oświetlającą wzburzone fale Morza Północnego. Fanom ubiegłorocznego albumu Dozorcy spodoba się When the Dog Days Were Drawing to an End z niespiesznymi uderzeniami w klawisze fortepianu, zachęcające do tańczenie walca, i  z zniekształconym, urwanym wokalem na końcu każdego cyklu. Approaching the outer limits of our solar system z melodią, której tętno ledwie się wyczuwa, schowaną w gęstej mgle pogłosów, i dwa mroczne utwory: No one knows what shadowy memories haunt them i kończące bal Now the night is over z "dronowymi" pogłosami, bo ciężko tu nawet mówić o wokalach. Patience, wydaje się być jeszcze lepszą ilustracją dla szalonych przygód Jacka Torrance'a niż An Empty Bliss..., mimo przeznaczenia do zupełnie innego gatunkowo dzieła filmowego. 



James Leyland Kirby trwa w najlepsze, kocha swoich fanów, dlatego dorzucił jeszcze paczkę ekstra dziewięciu utworów, które nie weszły na Patience (After Sebald). Extra Patience (After Sebald) możecie ściągnąć za darmo ze strony bandcamp artysty - wystarczy podać swój adres e-mail. Miało być krótko i temat, ale zapomniałem o tytule tego posta. Lecz, w sumie, chyba tak było... 

Ocena: 8/10

środa, 15 lutego 2012

K=I=W=I - Poltergeist



Kiwi to ptak bądź owoc. Ptak zagrożony wyginięciem, trochę brzydki, brązowy, wyglądający jakby cały czas był mokry. Można powiedzieć, że został stworzony przez pokręcony umysł jakiegoś twórcy mangi; połączenie jeża z ptakiem. A kiwi-owoc, to taka mało trafiona podobizna kiwi ptaka. Brązowa, włochata, ale dość smaczna. Poltergeist, w wierzeniach, gdzie duchy i strzygomałpy są ich częścią, oznacza ducha. Hałaśliwego, wrednego, nie dającego zasnąć. Rzucającego przedmiotami, które w sumie samoistnie nie mają prawa się poruszyć. Taki mały przeszkadzacz.

Ok, ale jaki to ma ze sobą związek? Na pierwszy rzut oka, gdy postawimy obok siebie tych trzech delikwentów, po chwili zadumy zauważymy, że to ni w nos, ni w dziurkę, do siebie nie pasuje. Lecz gdyby pokręcony umysł mangi rysownika dołożył każdemu po instrumencie, to wtedy z olśniewającą jasnością wpadlibyśmy na myśl, że jest to Śremski zespół K=I=W=I.

K=I=W=I to trzech gości, muzycznie żyjących w świecie naznaczonym przez idoli sprzed lat, więc może stąd ich gitary zaraziły się tak rzadką przypadłością: mają wyraźnie pobudzone struny, drżące ze strachu na samą myśl, że muszą siedzieć w miejscu. To tzw. gitarowe ADHD.
Jednoznacznie nie mogę określić jakie tuzy muzyki tam słychać, choć kilka razy się złapałem na myśli "to podobnie brzmi".. Więc oznacza to, że wypracowali swój oryginalny styl, czyli mogą teraz opatentować, sprzedać i zarabiać na produkcie jakim jest K=I=W=I. Wiem, że chłopaki mają potencjał, mają pomysł na muzykę. Nie szukają drogi, jadą po prostej ograniczonej do 90km/h. Ale kiedy powrócą na drogę szybkiego ruchu? Powiem tak, wierzę, że nie przegapią zjazdu na nią i rozpędzą się tak jak to było na początku.. bach! bach! zespół.. bach! bach! EP-ka.. bach! bach! płyta..

Grupa obraca się w głośnych, krzykliwych klimatach grungowych melin oraz ostrych i trochę mrocznych rockowych garażów. A w jednym numerze słychać grow, który brzmi jakby z samych piekieł się wydobywał. Kuttu, ciarkuje kark i plecy. Transistor Powered Wig, otwiera zestawienie mocnym uderzeniem i podążając za tytułem podłącza pod stałe napięcie naszą czaszkę.. Zdecydowanie się to przyda, bo normalne serce nie wytrzymuje takiego tempa, potrzebny wspomagacz na całą płytę. W Sun Somwehere, głos wokalisty pięknie miesza się z kobiecym, zmysłowym, śpiewnym szeptem by za chwilę przejąć szabelkę i samemu wojować. Szkoda, że ten śpiewny, kobiecy głos dał się tak szybko zdominować, - mogło by być ciekawie..

Z płyty Poltergeist, został wybrany singiel, do którego nagrano teledysk - nosi on tytuł The Bug. W sumie nie dziwię się, jest to utwór charakteryzujący się czymś podobnym do mądrej kobiety znającej swoją wartość.. Nie otwiera się na tyle by ją od razu poznać, a tak zaciekawi by się nie zniechęcić. Wisienka na torcie, bez niej porządna płyta nie może się obejść. Jest to jak walentynkowy seks, nieodzowny element Święta Zakochanych, może on być miły, bądź wściekły, ale z pewnością świętujący.. Ostatni utwór, Untitled, co z tego, że bez tytułu.. Nazwij go sobie sam; po to go nie ma. Słuchasz sobie płyty słuchasz. Myślisz : "kurde, całkiem niezła". Wysłuchujesz wisienki na torcie, myślisz "zajebista!". Tak jest w tym przypadku, ostatni utwór dopina guzik pod samą szyją, i co najlepsze w ogóle się nie duszę.

Jest to kawał dobrej muzy, fani grungu odzyskają kawałek minionych lat, gdzie tego rodzaju muzyka nie była z boku ale na głównej scenie. Poltergeist(duch) na pewno nie będzie czuł wstydu, że jego imię zostało wykorzystane do nazwania tego głośnego albumu. A jak ktoś nie lubi grunge'u to niech i tak zazdrości, bo pewnie by się cieszył gdyby ich ulubiony wykonawca zmajstrował coś w ich stylu.

Ale rozwiejmy złudzenia, nie da się! Ha!

Trudno sobie wyobrazić by w Polsce ktoś zaistniał w muzyce bez ciężkiej pracy, łez, krwi i potu.. Oczywiście mam na myśli, muzykę, a nie muzyczkę. Mam nadzieję, że zespół nie spocznie na laurach i mimo przeciwności losu, najnowsza płyta niebawem się ukaże.

Kilka ciekawych faktów:

Zespół powstał w 2007 roku w gronie trzech kumpli, Kidd - vocal/bass, Stifller - gitara, Kuna - drums. To jest świetne, że materiał na EP-kę powstał na pierwszej próbie! Po 14 dniach od istnienia grupy zagrali swój pierwszy koncert, a gdy minął miesiąc nagrała się EP-ka pt. This Country Is Ours (naprawdę godny uwagi towar). Niesamowite rzeczy wyczyniali Ci faceci, od początku koncertowali, czego efektem było 70 koncertów rocznie. To więcej niż nieźle. Pomiędzy koncertowaniem, a normalnym życiem, K=I=W=I i jego członkowie zgromadzili materiał na kolejny album, Concept Album z elementami elektroniki dołożonymi przez Kidda. Pomysłodawcą był gitarzysta Stifller, a miejscem tego procederu okazał się mały domek w środku lasu, charakteryzujący się tym, iż w promieniu 15 km żywego ducha nie idzie spotkać. Więc wszelkie instrumenty itp. został ułożony na dworze i tam dokonano rzezi na florze i faunie leśnej.. Utwory zostały zarejestrowane na świeżym, wolnym powietrzu. To więcej niż nieźle. Następnie powstał wspominany wyżej, Poltergeist, czyli w kwietniu 2009. Zmiany personalne musiały być, jak to przeważnie bywa. Został podmieniony perkusista, w miejsce Kuny zasiadł Człenu.

W 2010 roku zespół zakwalifikował się do półfinału eliminacji Woodstock 2010. Prace nad kolejnym albumem szły całą parą, lecz kurde coś się wydarzyło niespodziewanego, komputer w studio wyzionął ducha i cała zawartość dysku, wraz z materiałami poszła w błoto. Pech cholerny.. Ale chłopaki się nie załamali i nagrali wszystko jeszcze raz, choć niestety stracili przez to półtorej roku. K=I=W=I uczestniczyło również w projekcie Fabryki Zespołów, dołączając swoje 5 groszy do albumu na cześć Powstania Wielkopolskiego pt. Potrafimy Zwyciężać. Utwór jaki dorzucili pt. Blask, jest jedynym w języku ojczystym jaki mają w repertuarze. A od jakiegoś czasu kapela występuje w 4-osobowym składzie, do poprzednich członków dołączył basista Gala, a Kidd przeniósł się na gitarę.



Pozdrawiam, śniegu kupa, będzie wiosna! Nataniel Rozental.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Znowu te walentynki


Still Blue Still Turning - American Artist
2011

Święto Zakochanych - jak wszyscy dobrze wiemy - nie wypada w lutym. Święto Zakochanych trwa przez cały rok, a 14 lutego obchodzimy Walentynki. Zgodnie z konsumpcyjną tradycją przywiedzioną z USA i Europy Zachodniej, naszym obowiązkiem jest dopilnowanie, aby ukochana/y otrzymali pełną gorącego uczucia, walentynkową kartkę z miłosnym wierszykiem oddalonym około 20 kilometrów od poezji śp. Wisławy Szymborskiej. Nie wolno zapomnieć o pocałunku, cementującym wargi, a dla niektórych będącym jednocześnie aforyzmem bezsłownym i niepiśmiennym. Można kupić walentynkowe serce z czekolady albo takie materiałowe, ozdobione girlandami. Oryginalni wyrwą sobie serce z własnej klatki piersiowej i zapakują w ozdobny, foliowy worek, który kilka godzin później trafi do miłościwie mu panującej luby. Kierując się ścieżką wytyczoną przez starszych konsumpcyjnych braci w wierze (czyt. Amerykanów),  zabieramy chłopaka/dziewczynę na uroczystą kolację przy świetle najdroższych w mieście świec, obtoczonych świńską skórą, do najdroższej restauracji, z kelnerem w ramach walentynkowej promocji, wystylizowanym na lata 60. XX wieku. Oczywiście kolacja to dobry fortel. Celem głównym jest zaciągnięcie chłopaka/dziewczyny do łóżka, proste grzmocenie, konsumpcja i jeszcze raz konsumpcja. Po grzmoceniu następuje apopleksja u dziewczyny, a chłopak staje się eunuchem. Oboje nie są już zdolni do okazywania sobie szczerych uczuć, i dlatego 15 lutego świętujemy jako Święto Odkochanych. 

Nie wiem w jaki sposób Wy spędzicie jutrzejszy dzień, ale jeżeli nie stać Was na wypasioną restaurację, drogie prezenty ze sklepu z duperelami i nie jesteście w stanie na siłę stworzyć miłosnego wiersza lub też nie świętujecie tego dnia specjalnie wyjątkowo, to my spróbujemy pomóc. Amerykański duet Still Blue Still Turning jest producentem takich muzyczno-miłosnych karteczek, minimalistycznych w słowach, ale po prostu pięknych i - tak mi się wydaje - szczerych. Ryan Brady i Ray Duer mają doświadczenie muzyczne, które nabyli udzielając się w zespołach shoegaze'owych i dream popowych. W 2009 roku postanowili jednak powołać do życia projekt zajmujący się muzyką minimalistyczną, ambientową, slow-fi i tylko oni wiedzą jaką jeszcze. Osoby lubiące powoli rozpływające się melodyjne ambienty mogą w Still Blue Still Turning odnaleźć kilkadziesiąt lub kilkaset minut muzyki (samo American Artist trwa ponad godzinę), która od razu zapisze się im w pamięci. 


American Artist to drugi album Still Blue Still Turning. Skojarzenia? Przede wszystkim Harold Budd i te jego nawiedzone cudnymi melodiami kompozycje (również te stworzone razem z Robinem Guthrie). For James Wright, in his Hammock brzmi jakby żywcem zostało wyjęte ze ścieżki dźwiękowej do Lynchowego obrazu Prosta Historia; duet składa także wyrazy uznania dla Richarda Serry, którego wystawa w Metropolitan Museum w Nowym Jorku, zatytułowana Union, bardzo wbiła im się w głowę.  Pojawia się nawet Polska w  tytule: Damski czepek. Mój faworyt to Unstacked. Jest pięknie, daje o sobie znać przeszłość i uwielbienie do Kevina Shieldsa. Panowie dwa tygodnie temu wydali nowy album Hurricanes, na który warto rzucić uchem. Myślę, że wystarczy, gdy bliską wam osobę weźmiecie w ramiona i odpalicie w odtwarzaczu American Artist - wszystkie te pluszowe maskotki i napakowane chemikaliami czekoladki zostaną przykryte pierzyną pięknych dźwięków.

Still Blue Still Turning - bandcamp


P.S. Tak na marginesie, Sharon Van Etten opowiada Piczforkowi o swoim ulubionym napoju, wymienia Billa Murraya jako ulubionego aktora (ja też!) oraz miejsce, czyli Kraków, gdzie spotkała się z najbardziej entuzjastycznym przyjęciem. 

czwartek, 9 lutego 2012

W nurcie rzeki Amur

Artwork by Ana Cabaleiro

Riviere Amur - Bois Flotté
I Had An Accident Records
2011

Wersja I

Ręce obejmujące jedno z tysięcy drzew w znajomym lesie okalającym rzekę Amur, to znak, by w końcu przestać się bać sił, które rządzą naturą, a nawet zachęta by pogłębić nasze więzy z życiem ulokowanym w mieszkaniu z zieloną tapetą, nierzadko z grzybami w miejscach wilgotnych. Dwa niezwykłe liski biegają po tym mieszkaniu, w poszukiwaniu przygód i zaginionej Arki Przymierza. Tu i ówdzie spotykają pasące się łanie, nad ich głowami przelatują jastrzębie i nieruchomo zastygają pustułki. Od czasu do czasu widzą kąpiącą się Artemidę. Mają ochotę podejść bliżej, lecz boją się, że podzielą los myśliwego, Akteona. W nocy zachodzi ogromna metamorfoza. Dwa niezwykłe lisy tracą swe piękne rude futro, wydłużają im się przednie łapki, zanikają ogony, i zielone, leśne mieszkanie zamieniają na drewnianą chatę z niewielką ilością sprzętów AGD i RTV, za to z wszelkiego rodzaju instrumentami: elektronicznymi i akustycznymi, mającymi im pomóc w archiwizowaniu wszystkich inspiracji i wydarzeń, które spadły na nie niczym wyżej wspomniana pustułka na źle schowaną mysz. 

Dwa sprytne lisy (sprytniejsze od swego kolegi, który niedawno został wyrzucony z tygodnika Wprost), płci żeńskiej, to Felicia Atkinson (Je Suis Le Petit Chevalier) i Jackie McDowell (Inez Lightfoot), znane miłośnikom przyrody i muzyki eksperymentanej. Z kilkuset stronnicowego indeksu dołączonego do specjalnego wydania ambientowej encyklopedii, dowiadujemy się, że Riviere Amur to ich wspólny pomysł i wykonanie, a Bois Flotté to pierwsze wydawnictwo, które rośnie w lasach. Jackie uwielbia słoneczne popołudnia, bo właśnie wtedy czuje przypływ tej magicznej energii z pobliskich lasów. Lecz to nie wszystko. Jackie oprócz samplowania odgłosów rodem z natury, sampluje też np. swoją pralkę. Felicia Atkinson powinna być dobrze znana czytelnikom tego bloga, więc daruję sobie jakiekolwiek próby poinformowania Was, kim jest ta belgijsko-francuska artystka. Wspomnieć jednak należy, że obie panie popełniły wcześniej malutki split, który wydał label Stunned Records (nośnik ów oznaczony jest numerem 119). 


Bois Flotté, podobnie jak rzeka Amur, z nieśpiesznym nurtem toczy swe dźwięki, wijąc się jak pustynny wąż, akumulując wzdłuż brzegów ogromne ilości ripplemarków, grzęznących w uszach jak kawałki soli kuchennej. Artemis wynurzająca się z wodnej piany, zupełnie naga, dotykając mokrego, jędrnego ciała, zaczyna dziki taniec, okraszając go wydobywającymi się z jej ruchów słowami, które bezboleśnie aplikują sobie pozostające pod wrażeniem tego spektaklu wszystkie parzyste i nieparzyste pary oczu. Uspokajające dźwięki i odgłosy dzikich ptaków unoszące się w powietrzu niwelują poczucie zagubienia i pomagają znieść samotność w lesie. Rzeką płynie niewielki A Red Canoe, a w nim mistrz olimpijski z Aten, Ronald Rauhe, pociskujący nas kamiennymi dronami o ostrych krawędziach, uderzenie których powoduje wytworzenie się magicznych dzwoneczków wokół głowy. Na widok czerwonego kajaka, naga Artemida rozchyla nogi. U brzegu rzeki pasą się młode łanie.

Amur jest długa na 2824 kilometry. To wystarczający dystans, by móc w pełni zaspokoić żądze ciała i ducha, i wraz z flotą drzewców i parą lisów, wyruszyć w dalszą drogę.

Wersja II

Riviere Amur to projekt Jackie McDowell i Felicii Atkinson. Kaseta Bois Flotté została wydana przez wytwórnię I Had An Accident Records w grudniu 2011 roku. Ich muzyka to połączenie field recordings z eksperymentalnymi, dronowymi wycieczkami w rejony dziewicze niczym ciało Artemidy. Obie panie nawiązały współpracę na początku ubiegłego roku. Jackie McDowell wraz z mężem Mattem tworzą duet WaterFinder, a sama artystka wydaje muzykę pod pseudonimem Inez Lightfool. Muzyka z Bois Flotté jest bliska temu, co Amerykanka przedstawiła na Nature Songs, kasecie wydanej w założonej przez małżeństwo wytwórni Biological Radio - po to, by móc dzielić się muzyką z przyjaciółmi i nie-przyjaciółmi. Inspirację dla Jackie McDowell stanowi natura i jej cykle np. zmiany pór roku oraz to jaki wpływ na ludzkie życie ma natura (w wywiadach wspomina nawet o księżycowych fazach). Felicia Atkinson, czyli Je Suis Le Petit Chelvalier, to artystka wizualna tworząca dźwięki po części zbliżone do dokonań Rachel Evans, ale nie boi się ona odrzucenia delikatnych form na rzecz głośnych eksperymentów (na przykład utwór No Talisman z L'Enfant Sauvage).

Bois Flotté to dwa utwory, zbliżone czasowo (prawie 15 minut) i tematycznie. Czyli field recordings uzupełniony przez delikatny damski śpiew i równie delikatne synthy (Artemis) jak i niepokojące dzwoneczki i przestery (A Red Canoe). Limitowana edycja. Trzeba się pospieszyć, by móc się cieszyć.






niedziela, 5 lutego 2012

Kosmiczny cukier w kostkach

fot. Dagna Majewska

Space Sugar
wydawnictwo własne
2012


Życie na Ziemi nie wzięło się od tak - bach! bach! - i dinozaury, sosny, baobaby. Tkwi w tym coś głębszego, osnutego mgłą tajemnicy niedopowiedzenia. Na naszej pięknej planecie, kiedyś nie było niczego, co można by nazwać żywym i zachwycającym, aż do momentu, gdy niebo zostało rozdarte przez płonące kule! Z wielkim hukiem spadło na Ziemie życie, wydrążając w litej skale Żuławy Wiślane. W kapsule jaka spoczęła na dnie tej wielkiej depresji, ulotnił się cukier w najczystszej postaci, czyli lodowego kandyzu. Ów cukier rozprzestrzeniał się po kuli ziemskiej z prędkością dotąd nieznaną. Nagle wszystko zatrzęsło się, zawyło niebo, wzburzyły się wody i spękała ziemia, a w okolicach dzisiejszego Gdańska wyrosło pierwsze cukrowe drzewo, dające owoce zwane Kosmicznym Cukierkiem. Milion lat później, pra pra pra (jeszcze tak kilkaset razy) wnukami tej życiodajnej materii cukru są członkowie Truj-miejskiego zespołu Space Sugar, karmiący nas tymi słodkimi owocami.

Jeżeli miałbym do wszystkiego odnosić sądy a priori, to okazało by się, że Space Sugar to kolejny zespół powielający gitarowe granie, jakiego w naszym kraju pełno (nawet u mnie za szafą się schowało) i nie należy zawracać sobie głowy sześcioutworową EP-ką kwartetu z Truj-miasta. Na szczęście w życiu kierujemy się najczęściej tymi drugimi sądami - a posteriori - dzięki czemu nie ufamy ślepo w idee, wzory czy teorie nie mogące się poddać doświadczeniu, stojące po drugie stronie, daleko od rzeczywistości. W świecie muzyki bywają jednak przypadki, co prawda nieliczne i pozbawione znamion świętości, których dźwięki można przyjąć za niepodważalny dowód na istnienie istot wyższych od nas o co najmniej dwie mile, tworzących muzykę popularniejszą od papierosów, taką, którą jesteśmy w stanie wpuścić do naszych domów bez zbędnych słów, bez zmysłowych doświadczeń "przed", mówiących wprost: rozgość się, rozbierz i tak w ciebie wierzę. Czy taka przyszłość czeka też Space Sugar? Raczej nie. Lecz pomimo pesymistycznego wydźwięku jakim pomalowane było poprzednie "nie-zdanie", trzeba choć na chwilę zawiesić ucho na rzeźniczym haku, by móc - w konstrukcji "od szczegółu do ogółu" - znaleźć dobre, gitarowe mięso - bez sztucznych ulepszeń - łechcące nasze podniebienie i zmysły. A takiego na debiutanckim wydawnictwie Space Sugar nie brakuje. 

Tańczyli na tej samej scenie co Őszibarack  i słodzili nastroje tych, którzy czekali na Marcina Świetlickiego i jego Świetliki. Oficjalna premiera płyty odbyła się całkiem niedawno, bo 28 stycznia 2012 w gdańskim klubie Żak. Space Sugar tworzą: Anna Szuchiewicz, swoim wokalem gwarantująca doznania na takim samym poziomie co podczas użycia wyrywacza serc. Znakomity wokal, co w zasadzie nie powinno dziwić, bo Ania - mieszająca przeszłość i teraźniejszość pomiędzy Space Sugar, a innymi projektami m.in. Hator Hator (interesujący elektroakustyczny duet z Dawidem Adrjanczykiem) i zespołem Poghanky - pokazuje moc swego głosu w przeróżnych konfiguracjach. Pozostali członkowie, równie ważni (lecz kobiety mają pierwszeństwo), to: Maciek Lubieniecki, gitarzysta i trębacz, znany z Tour de Mars, Jan Paszak - basista i zodiakalny byk oraz były reporter Radia Bagdad, perkusista Robert Kiesz.

Space Sugar debiutuje, ale muzyczne doświadczenie poszczególnych członków zespołu powoduje, że nie brzmią jak debiutanci. Brak w tych dźwiękach zachowawczych ruchów, szukania własnego miejsca i błądzenia po omacku po przeróżnych stylistykach w nadziei na uczepienie się jednej z nich długimi, posypanymi cukrem pudrem, rękoma. Zespół istnieje w uporządkowanym świecie, który sam stworzył za pomocą atawistycznych środków jakie przyniosła im muzyka ich ulubieńców z zamierzchłej i tej bliższej przeszłości. Z ciszy budzą nas opadające na twarz niczym jedwabny fular pojedyncze uderzenia w strunę - tej od gitary basowej Janka Paszaka. Tempo nie jest specjalnie mistrzowskie, nikt na siłę nie ściga się Dave'em Lombardo, chodzi raczej o okiełznanie smutnej atmosfery, którą wnosi tytuł (Can you reach me) i trąbka Macieja Lubienieckiego (fani alternatywy kojarzą jego instrument z debiutu Tobiasza Bilińskiego vel Coldair). Can you reach me to taki aperitif pobudzający apetyt przed daniem głównym, który widzę w Gangrenadzie, bo jej początek przenosi mnie w czasy, gdy grała jeszcze kapela Ride, i z całą pewnością jest to najbardziej przebojowy utwór na tej EP-ce. Ten shoegazowy, efemeryczny ślad pojawia się także w końcówce Smudge. Niki to cukier słodki (800-2000 mikronów), przyjemnie melodyjny. Z kolei takie Four of us bardzo przypomina mi bydgoski George Dorn Screams. EP-ka Space Sugar to nie zabawa z przyłożeniem baterii do języka, taki delikatny prądzik.. Tutaj mamy do czynienia, z przenośnym agregatem, elektryzującym włosy.. Ciągle się nabieram, że ten miły, kojący, ciepły głos mnie pochłonie i otuli, zostawiając szczęśliwego na zimnej podłodze - jedynym prawdziwym punktem rzeczywistości. Lecz nim zupełnie okryję się i zapadnę w nim, dostaję w twarz liściem pokrzywy i znów jestem człowiekiem w żelaznej masce, która przewodzi prąd. Trudno jest jednak z precyzją zaklasyfikować Space Sugar do jednej z szufladek. Alternatywa, rock, indie czy inne srindie - zespół z Truj-miasta brzmi po swojemu i chwała mu za to.

Obiecująca droga, na którą weszli muzycy Space Sugar może zaprowadzić ich naprawdę wysoko. W międzyczasie mile widziane są wszelkiego rodzaju fanaberie. Ciekawi mnie jak wypadłby Truj-miejski zespół w kompozycji z polskim tekstem. Brakuje mi także większej ilości petard w stylu Gangrenady lub rowerowych wycieczek w stylu Tour de Mars. Jest wiele możliwości, każda z nich dostępna. Na początek idą remiksy ich piosenek w wykonaniu innych twórców (pierwszego można posłuchać na profilu Soundcloud zespołu - Four of us w interpretacji Seba Bruena). A za rogiem czai się inny projekt - młode trójmiejskie zespoły pod patronatem Radia Gdańsk przygotowują materiał rewitalizujący legendarną Czarną Płytę Brygady Kryzys. Space Sugar doda od siebie przysłowiowe trzy grosze.

Mamy pierwszą w tym roku polską EP-kę, która warta jest poświęcenia tych kilkunastu minut wolnego czasu. A jeśli nie podoba się Wam wasza praca, to tę gorzką pigułkę osłodźcie muzyką Space Sugar. Wydajemy zezwolenie na uwodzenie.

Space Sugar - strona oficjalna, gdzie można zakupić EP-kę - do czego Was gorąco zachęcamy.