poniedziałek, 15 października 2012

Wątpliwości? Nie, nie mam żadnych.


Tame Impala - Lonerism
Modular Rec.
2012

Ciężko bym zgrzeszył, gdybym nie napisał paru słów o najbardziej wyczekiwanej przeze mnie płycie tego roku. Pomijam kwestię następcy debiutu, bo o przygodach i końcowych efektach w nagrywaniu sofomora (ja pierdolę, co za głupie słowo) powiedziano wiele, a potwierdzeniem danej opinii i tak jest przesłuchanie albumu. Błądząc w tym nurcie - o kolejny album Tame Impala byłem spokojny. Spodziewałem się, że jakościowo, grupa przyjaciół, której dowodzi Kevin Parker, nie zepsuje tego, co zrobiła na wydanym dwa lata temu albumie Innerspeaker. Mało tego, będąc wsłuchany w grupę od niemal samego początku (usłyszałem ich na długo przed wydaniem debiutanckiej płyty), obstawiałem w ciemno, że Lonerism otworzy zespołowi wrota mainstreamu. I to chyba najsmutniejsza wiadomość. Bo dla takiego człowieka jak ja, muzycznego egoisty, usłyszenie w radiu piosenki Tame Impala nie powoduje radosnej reakcji łańcuchowej. Ulubione zespoły chcemy chować przed innymi ludźmi, ale dziś jest to niemożliwe. Przeżywanie muzyki następuje w zgaszonym pokoju, ze słuchawkami na uszach, a nie wśród tysięcznego tłumu ludzi, których bardziej interesuje płeć przeciwna, to jak wypadną przed rówieśnikami i uchwycenie idealnego kadru, by po chwili móc się tą "zapisaną chwilą" pochwalić przed przyjaciółmi na "fejsie". Gorzkie żale, przybywajcie... Straciłem Tame Impala. Jestem samotny.

Troszkę poważniej...

Jeszcze przed wydaniem Lonerism Australijczycy podkreślali w wywiadach, że nowa płyta będzie zupełnie inna niż jej poprzednik. W jakież jednak zdziwienie, przy pierwszym odsłuchu, musiała wprowadzić słuchaczy kompozycja Be Above It, zbudowana na powtarzanych słowach „gotta be above it, gotta be above it” i field recordingu, którego nagrywanie stało się ulubionym zajęciem Parkera i jemu podobnych, np. o fascynacji rejestrowania otaczających nas dźwięków wspominała także Julia Holter. Wypuszczone wcześniej Apocalypse Dreams miało nie wystraszyć obeznanych z muzyką grupy fanów, zachęcić ich i podpuścić, by nie bali się zapowiedzi lidera o zupełnie innym obliczu Tame Impala, ponieważ to właśnie ta piosenka najbardziej przypomina kompozycje z Innerspeaker - klimatem, zachwycającym momentem od 2:03 do 3:00 i outro żywcem wyjętym z, tak przecież niedawnego, Runway, Houses, City, Clouds. Czytanie tego albumu prowadzi do jednego wniosku - Lonerism to album lepszy, pełniejszy, może nie tak jednoznacznie przebojowy jak poprzednik, ale kompozycyjnie bogatszy, posiadający bardziej kolorową paletę dźwięków malujących psychodeliczno-popowy świat, otaczający słuchacza, rozbijający się o jego głowę jak morskie fale.

Lonerism to zbiór piosenek, z których większość powstawała w Paryżu, gdzie Parker przez jakiś czas mieszkał (ciekawe, która tam jest godzina?). I jak tu nie wychwycić skojarzenia z Supertramp, tego z 1980 roku ?!
I’ve been aware for a while now that I do love to be alone,” Parker says. “I only really realized it a couple years ago. I was alone a lot in Paris on a whole new level as well because I would go to the shop to buy some food and say the few words I can to get some bread or whatever and hope that they don’t ask me some weird question that I’m not used to.”
Samotność wcale nie jest przekleństwem. Tame Impala to także znakomici instrumentaliści, stojący za sukcesem m.in. zespołu Pond, o którym przecież nie tak dawno wspominałem. Muzyczna scena w Perth wreszcie ma "światowych przedstawicieli". Co więcej, już teraz można nazwać Lonerism kamieniem milowym tejże. Bo prawda jest taka, że nikt nie brzmi obecnie tak jak Australijczycy - za pomocą tylko im znanych pomysłów i rozwiązań, udało się grupie dowodzonej przez Kevina Parkera osiągnąć charakterystyczne, zarazem i uniwersalne, brzmienie będące oczywistym nawiązaniem do lat 60. i 70., nadając mu własną przestrzeń, rzec by można "impalową". Kiedy dwa lata temu zachwycałem się lekkością pomysłów i melodii Innerspeaker'a nie sądziłem, że kolejna płyta pójdzie o krok dalej w tym w kierunku, odkładając, troszkę tylko, na bok elektryczne gitary z reverbem, na pierwszy plan wysuwając syntezatory, obsługiwane przez Jay'a Watsona - współautora dwóch hitów: pachnącego riffowym bluesem Elephant i Apocalypse Dreams.

Wgryzając się głęboko w samo sedno, czyli w muzykę, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że to wszystko już kiedyś było, ale też zaraz zapala się czerwona lampka i nadchodzi miła dla umysłu refleksja, że nikomu nie udało się w tak zgrabny i świeży sposób odrestaurować tych, kochanych przez większość, psychodelicznych dźwięków z ery The Beatles i Beach Boys, w taki sposób w jaki udało się to Tame Impala. Nie mam ulubionego utworu. Wszystkie są sobie równe. Kosmiczne Endors Toi, fantastycznie wielowarstwowe Music To Walk Home ByNothing That Has Happened So Far Has Been Anything We Could Control, przebojowe Feels Like We Only Go Backwards czy kończące się w od dawna znany sposób Sun's Coming Up. Ciężko jest się nie zasłuchać w tych dźwiękach.

Czy to wszystko? Nie, nie mam wątpliwości, że Tame Impala nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Wiem, że to jeden z najlepszych zespołów ostatnich lat. Szkoda, że od teraz także dla milionów innych osób...

Ocena: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz