czwartek, 28 kwietnia 2011

Bill Callahan - Apocalypse


Bill Callahan - Apocalypse
Drag City Records
2011

Obudź się Ameryko!


Źle się dzieje w państwie Wuja Sama. Prawie dwie trzecie obywateli tego kraju ma przekonanie, że ich kraj znalazł się w potężnym dołku: finansowym i psychicznym. Rośnie zadłużenie przeciętnego Amerykanina, nadal nie rozwiązano kwestii Afganistanu i Iraku, a superwulkan w parku narodowym Yellowstone zwiększa swą aktywność potęgując jeszcze bardziej minorowe już nastroje Jankesów. Nic więc dziwnego, że prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama, postanowił powołać na stanowisko kierownika polityki zagranicznej państwa, Billa Callahana, znanego w środowisku demokratycznym aktywistę, pretendenta do schedy po Obamie. Prezydent ma nadzieję, że lubiany i ceniony na całym świecie muzyk, przekona antagonistów i wrogów Ameryki do słuszności podejmowanych przez Nią kroków oraz podniesie morale upadającego supermocarstwa. 

Mimo że powyższy akapit to zwykła literacka fikcja, ma ona jednak w sobie kilka fundamentalnych prawd. W Ameryce nie dzieje się najlepiej. Prawdą jest także, że Bill Callahan to od lat ceniona postać amerykańskiej sceny muzycznej, której jednak nie po drodze z obecnymi i poprzednimi władzami USA. Na trzeciej płycie sygnowanej swoim imieniem i nazwiskiem, muzyk rozprawia się z wizją kraju potężnego, bogatego i demokratycznego. Ameryka to kolos na glinianych nogach, który upadnie, jeżeli nie zmienimy swego sposobu myślenia. Dwa lata po wydaniu przepięknego albumu Sometimes I Wish We Were an Eagle, który zachwycił samego Lee Ranaldo (zobacz), składającego się w głównej mierze z rozpływających  ballad, czas na kolejny longplay. Apocalypse nie zawiera tylu smaczków co poprzednik, ale uwypukla jeszcze bardziej silny baryton lidera; jak usłyszysz ten głos to nigdy więcej go nie zapomnisz. Na Apocalypse artysta sięga do korzeni amerykańskiej muzyki, wracając (może nie przypadkowo) do swoich muzycznych dokonań znanych jeszcze pod pseudonimem Smog. Apocalypse to przede wszystkim zbiór siedmiu piosenek o gorzkim posmaku rozprawiających się z mitami ojczystego kraju, ale i z mitami dotyczącymi własnego ja. Callahan występuje tu w roli obserwatora i interpretatora.

Nagrany w Teksasie i ozdobiony obrazem Paula Ryana, Apocalypse to miła, niezwykle delikatna płyta. Czy to Riding for the feeling - konfesyjna ballada zagrana na elektrycznym pianinie, urzekająca swoją intymnością i urokiem lub America, gniewny protest song, gdzie Callahan bez ogródek mówi co mu leży na sercu i wymienia swoich bohaterów: Kris Kristofferson, Mickey Newbury, George Jones i Johnny Cash - gdzie oni są? Jest przecież także zamykająca płytę, dziewięciominutowa ballada One Fine Morning. Każdy z utworów wart jest parokrotnego przesłuchania.

Apocalypse może i nie posiada magii, którą obdarzona była jej poprzedniczka, ale wciąż jest to płyta wyróżniająca się z marazmu i średniactwa większości współczesnych, muzycznych wydawnictw. Zawsze też można wrócić do Sometimes...

The real people went away... 


Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz