poniedziałek, 25 lipca 2011

Bon Iver - Bon Iver


Bon Iver - Bon Iver
Jagjaguwar 
2011

Do maleńkiej chatki położonej głęboko w lesie dotarła cywilizacja. 

Nie była to specgrupa szukająca ukrywającego się w lesie Teda Kaczyńskiego, ani grzybiarze, którzy szukając borowików natrafili przypadkowo na drewnianą ruderę. Do leśnej chatki przybyło kilku muzyków, znajomych gospodarza. Wcześniej on sam załatwił formalności z najtańszym dostawcą prądu i mógł wreszcie poczuć się jak Edison. Ucieszony tym faktem zaprosił starych znajomych i nowo poznanych, do wspólnego grania. Tym gospodarzem jest nie kto inny jak Justin Vernon. Po wakacjach na Hawajach, gdzie chodził do klubów z Kanye Westem, i kilkudniowej eskapadzie do Nowego Jorku, odwiedzając przy tym swoją znajomą Anais Mitchell, powrócił do domu silniejszy niż kiedykolwiek.

Cztery lata temu Bon Iver zaszył się w tym domku, by jeszcze raz spróbować czy coś z tego będzie. Nadeszły: utwór Flume i album For Emma, Forever Ago - ten pierwszy dał Vernonowi poczucie bezpieczeństwa i siłę do dalszego tworzenia; ten drugi przyniósł zachwyt światowej blogosfery i krytyków i uczynił z Bon Iver'a "towar", rozchwytywany przez artystów: tych z prawa i lewa. Już po wydaniu debiutu i EP-ki Blood Bank, Vernon wiedział, że jego kolejny longplay musi być inny. By móc tak uczynić zaprosił kilku znajomych, którzy w muzycznej kartotece figurują jako osoby najbardziej poszukiwane. Tak do chatki przywędrowali: Colin Stenson i Mike Lewis - dwóch świetnych saksofonistów oraz gitarzysta Greg Leisz. Poza nimi przyjechali również koledzy z Volcano Choir i Phil Cook z Megafaun, z którym to pojechał do telewizyjnego studia, by tam u Jimmy'ego Fallona brawurowo wykonać piosenkę z repertuaru Bonnie Raitt - I Can't Make You Love Me.

Pierwszy krok ku nowej płycie Vernon zrobił zaraz po wydaniu debiutu. W styczniu 2008 roku powstał utwór Perth. Podpierając się wachlarzem muzycznych inspiracji, od Bruce'a Hornsby'ego aż po Charlesa Mingusa powstał album bogatszy lirycznie i brzmieniowo. Ten album został skazany na sukces. Wypuszczenie Calgary było tylko potwierdzeniem tego stanu rzeczy. Albumowi nie przeszkodził internetowy wyciekł; Vernon lekko zirytowany wrzucił teksty swoich nowych piosenek, ponieważ nie lubię, gdy w internecie widnieją przeinaczone słowa moich utworów. Bon Iver tli się od cudownych melodii, ale najpiękniejsze czeka na nas na końcu. Beth/Rest - soft-rockowa perełka, która może i zbliża się niebezpiecznie do stylu Phila Collinsa, ale trzyma emocje słuchacza i powoduje we mnie dzikie i nieokiełznane napięcie - zupełnie jak w leśnej chatce po przyłączeniu do prądu.

W przypadku pierwszej płyty nie byłem w stanie zaczepić się na dłużej z muzyką Bon Ivera. Do tamtego pociągu jadącego w stronę hajpu, nie wsiadłem. Tu jest inaczej. Amerykanowi jestem wdzięczny za kilkadziesiąt godzin wypełnionych pięknem. Tak, brzmi to aż nadto patetycznie, ale co mam napisać. Pisze prawdę. Jestem w pociągu i zwiedzam te wszystkie miejsca i chwile, które stały się inspiracją do nagrania tej płyty. I nie widać końca...

Ocena: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz