niedziela, 4 grudnia 2011

Coctail Party - Listopad

from fffound.com

Efekt coctail party - zjawisko to umożliwia skupienie się na jednym sygnale wyodrębnionym w środowisku akustycznym, przy zachowaniu możliwości odbioru pozostałych dźwięków pochodzących z wielu źródeł o różnej lokalizacji


Szukając inspiracji można się posunąć naprawdę daleko, by ją znaleźć. Również nie szukając jej można nią dostać, przeważnie w głowę, ale zdarza się również w brzuch i inną część ciała. Wtedy akuratnie mamy ją po prostu gdzieś, bo do niczego się nie nadaje. Ja osobiście, swą CP inspirację znalazłem w studni. Czerpałem wiadro wody do podlania krzaków dębu. Zaglądam do niej i myślę: "o czym by tu napisać listopadowe coctail party.." Wyciągam wiadro, pełne mulasto czystej cieczy i nagła myśl przeszywa mi umysł. "Zaczerpnij z przeszłości myśl przewodnią.."

Zaczął podpowiadać jakiś głosik, co później nazwałem inspiracją. I tak, listopadowe Coctail Party będzie się opierać na tym co było kiedyś, co czas łaskawie wziął pod swe skrzydła i uczynił prawie nieśmiertelnym, a na pewno długo wiecznym. (według Nataniela)

To wydanie Coctail Party ma charakter wypominkowy i rozliczeniowy.


The Cranberries - Zombie

"Zombie" mrozi krew w żyłach i sprawia, że ciarki wędrują nieśmiało od stóp w górę (albo odwrotnie). Na plecach zaczynają tańczyć i fikołkować, kończą się na karku stawiając z podziwu na nim włosy.
"Zombie" to poranek, to śniadanie, obiad, popołudnie, podwieczorek, wieczór, noc, północ, kolacja. "
"Zombie" to trzecia piosenka jaką nauczyłem się grać na gitarze. Akustyk wiele wycierpiał przed wybrzmieniem jako tako podobnych dźwięków do oryginału. A utwór bardzo przystępny, bach, bach, bach. Zima z akustykiem. Haha, mimowolnie wywołuje to na mojej twarzy uśmiech, głównie z powodu nieudolności prób. Choć jedna osoba, myślę, że zdecydowanie może temu zaprzeczyć za sprawą "Chand Mera Dil".

Jeśli jakaś piosenka mi się spodoba, to ją "wymorduje", zamęczę nią wszystkich w domu. "Zombie" była tą piosenką, która towarzyszyła mi all day, all night.. Ostatnimi tygodniami przeżywała swój renesans w mojej przeglądarce.

 

Kings Of Leon - Sex On Fire

Może ten utwór aż tak dalece w przyszłość nie sięga, aczkolwiek dotyczy bardzo, bardzo ważnych rzeczy. Ta stronica zapisana jest tylko dwoma zdaniami, na zapełnienie jej, mamy caaaaaaałe życie... Ja jednak zapełnię ją już dziś. Amerykanie z Kings Of Leon to kolejny marketingowy produkt, promowany przez skandale wypełnione alkoholem i seksem, braterskimi rękoczynami i orgiami, do których dochodziło w przypadkowych przyczepach kempingowych na granicy stanu Ohio. To wspaniały przykład, by w kwestiach muzycznych ufać tylko sobie, a nie ekspertom z radia, telewizji, gazet i internetu. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że ta piosenka leci w tle, gdy ja z moją dziewczyną... no wiecie... Spalic wszystkie płyty Kings of Leon! Jak ja mogłem ich słuchać... Mogłem, nawet do teraz, jutro też będę..

Nie wierzcie nam, im, wszystkim.. Tylko Joda i Soda, mówią prawdę.


Evanescence - Going Under

Fascynacja Amy Lee zaczęła się bodaj na przełomie gimnazjum/liceum. Zawsze podobały mi się kobiety ostre jak brzytwa dziadka i mocne jak jego proteza, którą na noc chował w szklance. Po zasłyszeniu w telewizji ich sławnego singla, który nawet rozbrzmiewa do dziś w radiu, "Bring Me To Life", wraz z moim bratem zaraziliśmy się tym cholerstwem. Zaowocowało to tym, że zostaliśmy wielkimi fanami tej grupy z USA i na spółkę kupiliśmy ich płytę. Co prawda była ona w połowie moja oraz, po latach mogę się przyznać, była pirackim wytworem made in Etiopia.

"Fallen" Została zasłuchana na śmierć, tragicznie zaniemogła z powodu olbrzymich i bardzo rozległych rys. Znikła w niewyjaśnionych okolicznościach, ktokolwiek ją widział, słyszał, niech będzie łaskaw o informacje. Zależy mi na tym..



Linkin Park - In The End

Tak, to było jeszcze w gimnazjum. Ta płyta krążyła gdzieś wokół mnie. Usłyszałem ją gdzieś.. Kolega, który miał dwa pokoje, quada i powodzenie u dziewczyn, przyniósł ją do szkoły. Zrobiła furorę. Zaklęła mnie na amen, odtwarzacz wymiotował już słowa "One thing / I don’t know why. It doesn’t even matter how hard you try"  Po kilku tygodniach wylądowała w moich rękach. Książki i zeszyty w plecaku mogłem zostawić w najbliższej kałuży, których wysyp zwiastował mokrą jesień. Całe wieczory spędzałem na odsłuchiwaniu i wydzieraniu się z Chesterem. Najważniejsza była ta płyta. W domu miałem podeszłą wiekowo wieżę Technics, która strasznie nie lubiła, gdy ktoś kochał bardziej nośniki informacji i muzyki od zmechanizowanego serca wypełnionego laserem. Lecz ja nie miałem zamiaru ustąpić. Nasze zmagania napędzane zupełnie różnymi pobudkami, trwały wystarczająco długo, by móc w tym czasie skosić trawnik o powierzchni 80 arów i wystrzyc porządne stado owiec. W końcu i laser musiał się stępić, bo na zielonym wyświetlaczu, pojawił się tajemniczo brzmiący napis: Track 1. Cytując Marcina Żabiełowicza, gitarzystę popularnego, polskiego(!) zespołu rockowego Hey, którego członkowie mają zniżki u operatora sieci HEYah, rozpoczęło się misterium. Nazwa nu metal nic mi nie mówiła. Tłumaczyłem ją po swojemu: nowy metal (jak się później miało okazać, żaden z tych członów nie pasował do tego zespołu). I możecie mi uwierzyć lub nie: częstotliwość z jaką słuchałem tej płyty, była równa mocy z jaką wybuchł wodór zgromadzony w budynku reaktora nr 3 w japońskiej Fukushimie. Dla lepszego porównania: niczym beknięcie Trolla z przygód zmyślonych przez Terryego Pratchetta. Zaniedbałem szkołę, moją platoniczną miłość, a także mycie zębów po każdym posiłku. Stoczyłem się po prostu. Na szczęście mi się znudziło. Dlatego po kilku latach od tamtych wydarzeń na samą nazwę Linkin Park, po prostu chce mi się wymiotować. I chyba tylko In the End nie prowadzi mojego organizmu na skraj muszli klozetowej. A nowy LP to już inna bajka..

 
Linkin Park - In The End

Dream Theater - The Mirror

Etap długich włosów i picia taniego wina nadal nie został zamknięty. Wciąż ciągnie mnie do heavy-metalowych brzmień. Wielkim fanem rocka progresywnego nigdy nie byłem, jednak muzyka jaką zaproponowała amerykańska grupa Dream Theater, czyli fuzja powyższego z ciężkim graniem, złapała mnie za gardło szybko i mocno.

Kapela, którą podsunął mi mój sąsiad. Znawca black metalu, Gorgoroth itp.. Pierwsza klasa liceum, przerzuciłem się z Megadeth właśnie na nich. Krótki to epizod, aczkolwiek upalny, słoneczny czerwiec i jego wieczory doskonale pamiętają ten czas, gdy z otwartego okna mojego pokoju roznosiły się solówki Johna Petrucciego. Człowiek był głupi.. ale śmieszny.


Epica - Sensorium

Moim ulubionym stylem w architekturze zawsze był gotyk. Dlaczego? Już wam powiem. To było chyba w drugiej klasie gimnazjum. Do programu nauczania w naszej szkole wprowadzono nowy przedmiot - plastykę przemianowano na sztukę. Czyli w praktyce nic się nie zmieniło, ale... Ten nowy przedmiot prowadziła - też nowa - nauczycielka, pani Bogna. Mówię wam, taką kobietę to ze świecą szukać. Co gorsza, ja w domu nie miałem żadnej świecy. Wiecie jak to jest jak się uczeń zakocha w nauczycielce? Na początku chce jej zaimponować. Więc zacząłem (w końcu!) odrabiać zadania domowe. Zgłaszałem się do każdego pytania, zawsze mając gotową odpowiedź. Zdarzyło się nawet, że po zajęciach czekałem na panią Bognę przed szkołą i odprowadzałem ją do domu (mieszkaliśmy niedaleko siebie). Jaka ona była? Hm, jak gotyk. Lekka,  strzelista, bogato zdobiona,z elementami mroku wyzierającego z czeluści duszy.. jeżeli wiecie o czym mówię... Mówię wam, ta kobieta była najwspanialszym przykładem architektury gotyckiej. Niestety, w przerwie zimowej opuściła naszą szkołę i wraz z narzeczonym (bogatym rolnikiem) wyjechała do USA. Tam, podobno, zafascynowana religijnością i kilkuwiekową tradycją Amiszów, przystąpiła do tej wspólnoty, co okazało się ostatecznym zerwaniem kontaktu ze światem, w którym ja grałem nic nieznaczącą rolę.

Pamięć pozostała. Jakiś czas później zainteresowałem się muzyką określaną jako gothic metal. Jak zwał tak zwał. Wokalistka tego holenderskiego zespołu, Simone Simons, wprawdzie nie przypominała mi mojej niedawnej luby, ale głos miała podobny. Może to właśnie był jeden z powodów, dla których muzyka Epici tak strasznie mi się podobała. Śmiało można powiedzieć, że to chyba jedno z ładniejszych odcieni gothic metalu, konkurencyjny może być czarny i bardziej czarny, następnie czarny czarniejszy oraz czarny przeczarno mroczniejszy, czyli ogólnie znany czarny.



Myslovitz - Peggy Brown

Pierwszy kontakt z muzyką Myslovitz? Radiowa Trójka, co bardzo mnie dziwi. Bycie małym szkrabem zobowiązuje do nieustannych zabaw manualnych, a nie interesowania się kulturą, nawet tą osobistą. Miałem jednak to szczęście, że mój starszy brat uwielbiał prowadzić notatki sporządzane przed radioodbiornikiem, w których to zapisywał nazwy wykonawców i utworów oraz ich miejsca w danym notowaniu. Nazwisko prowadzącego trójkową listę przebojów nic mi nie mówiło. I wcale mnie nie interesowało. Chciałem natomiast dowiedzieć się, kim jest ta Peggy Brown. Ta zagadka nie dawała spać małemu Natanielowi. Poszedłem po pomoc do Taty.

- Tato, czy znasz może panią Peggy Brown?
- Nie synku, ale znam Mademoiselle Strip-Tease. Też fajna kobitka.

Wiedziałem, że ojciec słucha radia w telewizji. Koledzy także robili głupie miny i obruszali się tym pytaniem, którego każdorazowe postawienie bodło w najczulszy punkt męskiego ego. Ja jej nie znam? Nie obrażaj mnie! W tym mieście wszystkie kobiety są moje. Nie powiem Ci, bo jesteś jeszcze za mały na znajomość z nią - tak z kolei odpowiadał wujek Andrzej. Ale jego wiarygodność podupadła po kilkumiesięcznych wizytach u psychiatry. Matka udzieliła mi kilku rad skórzanym paskiem i wezwała egzorcystę po tym, jak zapytałem, czy jej twarde białe piersi, podobnie jak u Peggy Brown, też są mleczniejsze niż mleko (u nas w domu to matka biła dzieci paskiem; ojciec mawiał, że szkoda mu paska). Kim jest Peggy Brown? Odpowiedź na to pytanie nie znajdowała się w domu. Musiałem wydorośleć, przejść transformację ciała i fascynację płcią przeciwną, by zrozumieć, że tajemnicza kobieta, o której śpiewał Artur Rojek, to Boguśka z monopolowego. Po kilku głębszych, nawet rzeczywistość staje się rozpustna. Spojeni ciało z ciałem, pałaszujemy siebie nawzajem. 


Led Zeppelin - Stairway To Heaven

Miałem chyba z osiem lat, gdy po raz pierwszy uczestniczyłem w czyimś pogrzebie. Chociaż słowo: uczestniczyłem nie jest może zbyt trafne, bo ja raczej statystowałem w tym całym spektaklu (modne dziś określenie otaczającej nas rzeczywistości). Umarła mama dziewczynki z mojego wieku, chodząca do przeciwległej klasy, i to na dwa dni przed akademią, którą przygotowywaliśmy dla naszych mam z okazji ich święta. Podobno jej mama poszła do nieba. Po schodach. Tak przynajmniej mówił ksiądz podczas homilii. Wiem, że kłamał. Skąd? Gdy odchodził mój dobry kolega, Tomek, to ten zamiast się cieszyć, że pójdzie sobie białymi, wypolerowanymi schodami do nieba, mówił: stary, te schody są białe ale z innego powodu. Ja z tych schodów właśnie spadłem na samo dno.

Niebo jest tu na Ziemi. Przynajmniej było zanim nie pojawiły się telefony komórkowe. Usłyszeć dzwonek Stairway to Heaven - toż to piekło, nie niebo. Jeden z najwspanialszych kawałków w historii muzyki. Nadal.


Guns N Roses - Don't Cry

Kaśka, nie płacz! Piwnica tysiąca trupów to horror, nie komedia!
Ewka, nie płacz! Miejsce na Twe babskie łzy się znajdzie!
Iga, nie płacz! Kupię Ci w końcu tego cytrynowego Cif-a!
Julcia, nie płacz! Skąd mogłem wiedzieć, że nie lubisz ciepłej wody!
Baśka, nie płacz! Według mnie masz fajny biust!
Ola, nie płacz! Pojedziemy jeszcze z Twoim tatą na Ukrainę!
Michał, nie płacz! Przecież Cię pocałowałem!
Karolina, nie płacz! Po co ci ta jedynka z przodu!
Ela, nie płacz! Choć tego wina i tak Ci nie daruję!
Mieczysławo, nie płacz! Wiesz, że prędkość ucieczki wynosi 40 000 km/h?!

Każda kobieta, z którą się spotykałem, musiała choć raz przy mnie zapłakać. Powody były różne (patrz wyżej), ale konsekwencje zawsze takie same. Zawsze taki(e) sam(e). Pewnie dlatego, tak lubiłem piosenkę Guns n'Roses. Axl Rose wyglądał jak Bon Jovi, tyle że z Teksasu. Był czas, że lubiłem ich obu. Jak to się wszystko zmienia.


Ta lista wspominkowo-przypominkowa mogłaby urosnąć do rangi zestawienia 56 najważniejszych piosenek mojego młodzieńczego buntu muzyczno-hormonalnego, dlatego liczba 9 jest ok i nie zostanie rozszerzona o ani jeden numer.

Prawdopodobnie jest to szał! Wieje halny po pieronie, więc idę puszczać latawca. Kupiłem sobie kiedyś latawiec, ale nie umiał on latać; może teraz lepiej mu pójdzie, gdy poszedł "siedzieć" na strych.
Na halny!

Lubię taką pogodę, bo wiatr zamiata jak diablik z Liwca z powieści Lewandowskiego. Czytał ktoś?
Jeśli lubicie klimaty szlacheckie, jeśli cieszą Was diabliki i diabły oraz honorowi Polacy to przeczytajcie "Diabłu ogarek".


Pozdrawiam i życzę miłego Coctail Party.

2 komentarze:

  1. No i wreszcie powrócił Nataniel wraz z Coctail Party - az chce się słuchać :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Niech Wam na zdrowie wyjdzie! Zdrowie!

    OdpowiedzUsuń