Muzyka tego duetu jest jak romantyczny pocałunek w promieniach zachodzącego Słońca. Niczego innego w takiej chwili nie pragniesz. Tylko tego, by te dźwięki objęły cię i kołysały, aż się nawzajem roztopicie. Szwedzka melancholia dotarła do Miasta Aniołów, a jej pierwszym dzieckiem jest album The Heart of the Nightlife. Dla tych, którzy z niecierpliwością obgryzają paznokcie w oczekiwaniu na nowe dzieło Australijczyków z Cut Copy, jak i dla tych wszystkich, którym EP-ka Air France zawróciła w głowie, debiutancki longplay amerykańskiego duetu sprawi dużo radości. Kisses całują nas prosto w usta swoimi gorącymi i ponętnymi wargami.
środa, 24 listopada 2010
wtorek, 23 listopada 2010
I zdarza się raz na milion.
Wiosna kojarzy mi się z wieloma bardzo przyjemnymi rzeczami i zdarzeniami, które mniej lub bardziej wpłynęły na mnie i moje życie; jest jednak jedno takie zdarzenie, co zmieniło mnie całkowicie i wydarzyło się to właśnie w tę świetną porę roku. Jakie? Ktoś na pewno się domyśli.
Lecz wracając do wątku, otóż wiosna kojarzy mi się z liceum, gdy właśnie ona wchodziła nieśmiało dookoła i skłaniała szare twarze ku słońcu zupełnie jak kwiaty słoneczników, by je połaskotać promieniami słońca, a ja wraz z moim ławkowym kolegą vel Pawian przemierzaliśmy bezbarwne korytarze II LO i śpiewaliśmy "Wiosne" śp. Grechuty. Z tym mi się kojarzy pora roku zaraz po zimie. W ogóle nie wpłynęło znacząco to na mnie;p Wertując stronice swej pamięci natrafiam również na pewną rzeczą kojarzącą się z tą "Damą"; oczywiście każdy szanujący się młody człowiek wspomina egzamin maturalny, który niewątpliwie dzieje się w maju, a z nim kojarzy się mój sen, który sobie kiedyś tam wyśniłem, że spóźnię się, na egzamin. I tak oto się spóźniłem. Wspomnę jeszcze o tym, że wiosenną porą postanowiłem z bratem spać w namiocie (co za głupota, ale dzieciakami byliśmy), gdzie oprócz towarzystwa dzikich dźwięków zza wątłej ścianki "Campusa" towarzyszył nam jeszcze mróz.. Budząc się przed świtem od szczęku zębów, jakże się zaskoczyłem, gdy poduszka przymarzła mi do namiotu.. To są bardzo nieznaczące epizody. Najbardziej ważne wiosenne wydarzenie, odegrało się na nowosądeckich plantach, na ławce niedaleko fontanny w kwietniu. Dziękuje nieprzewidywalny losie.
Wiosna utożsamia się jeszcze z pewnym zespołem ska, gdy kilka lat temu, nawet nie pamiętam w jakich okolicznościach, trafił on w me muzycznie zachłanne ręce. Kawałek "Jaracz" - ileż się śmiałem z głosu wokalisty, co nóż i widelec stwierdzałem, że on śpiewać nie umie.. Jednak mimo tego, ten zespół zaciekawił mnie tak bardzo, że słucham go do dziś. Gdy słyszysz te wesołe dźwięki, czujesz jak Twoja krew zwiększa mimowolnie temperaturę o 2 stopnie, zalewając ciało miłym i energetycznym ciepłem. Nie możesz usiedzieć w miejscu, starasz się pohamować najpierw drżenie nóg, by po chwili walczyć zaciekle z ich podskokami. To jest walka bezsensowna, zupełnie jak obijanie mieczem czołga.. Należy poddać się temu uczuciu, wyzbyć się wrażenia, że to wygląda idiotycznie; nic z tych rzeczy. SKAKAĆ, TAŃCZYĆ, ŚPIEWAĆ RÓWNIE NIEŁADNIE JAK WOKALISTA, ale to chyba jest urok tych obrońców żółwi kieszonkowych, bo najważniejsza jest pasja i serce, które się wkłada w to, co się robi. Zespół Zabili mi żółwia zdecydowanie kocha to, co robi, więc ten wokal tak nie przeszkadza i nawet zaczyna się podobać; muzyka sama w sobie sprawia, że czujesz się o wiele lepiej, a tekst jakby wycięty z twego życia. ZABILI MI ŻÓŁWIA.
Na Pogórzu Śląskim niedaleko stolicy Dolnego Śląska w małej miejscowości Mazańcowice, w tutejszej podstawowej szkole, powstaje zespół o wdzięcznej nazwie Zabili mi żółwia (czemu akurat taka, nie wiem) A był to rok 1996. Rok później już oficjalnie pod tym zacnym szyldem chłopaki dają swój pierwszy koncert i od tego się wszystko zaczyna. Pierwsze demo pt. Mordercy żółwia. W roku milenijnym, drugie demo: Akt I. Czasami zdarza im się pokoncertować, ale największym osiągnięciem tego okresu jest uczestnictwo w festiwalu Winter Reggae 2002 (działo się to w latach 2001-2003). Od teraz zaczyna się ostre koncertowanie, zespół zaczyna być zauważany i zapraszany na festiwale i trasy koncertowe, chociażby w WOŚP i Reggaefest w 2004 r. W 2006r. zostaje wydana debiutancka płyta pt. Uczucia w promocji, skąd pochodzą wcześniej wspomniane utwory, "Jaracz" i "Wiosna". Siedem lat po domniemanym końcu Ziemi , zespół uczestniczy w trasie koncertowej z Leniwcem, oprócz tego są jeszcze: PunkReggaeLive, juwenalia. Idzie im całkiem nieźle - 74 koncerty w ciągu roku.. W następnym roku trasa koncertowa z ich kolegami z zespołu Koniec Świata i wydanie drugiej płyty pt. Twarzą w twarz. Obecnie dalej koncertują i bawią się z Końcem Świata i Leniwcem, czego świadkiem byłem choćby niedawno. Pracują w pocie czoła nad nową płytą, która ma zaszczycić empikowskie półki już na wiosnę przyszłego roku.
Skład obrońców i żałobników po zamordowanym żółwiu w aktualnym czasie.
Dominik Barnaś - bas
Karol Wieczorek - perkusja
Wojciech Homa - akordeon i klawisze
Jakub Wieczorek - gitara, 2 wokal
Właśnie, warto czasami samemu zrobić sobie wiosnę.
Za swą żywiołowość, wesołość głosu i radość gitar. 8/10.
Pozdrawiam, Bazile z ugrupowania zabili mi chomika.
poniedziałek, 22 listopada 2010
Walsh - Smoke weed about it EP
DRACULA HORSE/BANDCAMP 2010
W gąszczu chillwave'owych produkcji, warto posłuchać kolejnego projektu niezmordowanego Brandona Biondo, który porzucił na chwilę swój macierzysty zespół COOLRUNNINGS, by w oparach papierosowego dymu rozmyślać nad przeszłością i z nostalgią wspominać dobre chwile. EP-ka Smoke weed about it, to przyjemna odskocznia od muzycznych rejonów kojarzących się z najpopularniejszym blogowym nurtem muzycznym. Smoke weed about it eksploruje rejony czarnej muzyki i klubowych dyskotek, wymieszanych w tym samym melancholinym sosie, w którym muzykę sporządza Chaz Bundick czy Neon Indian. Przede wszystkim to prawie trzydzieści minut ciekawych i interesujących dźwięków, które wystarczą nam na dwa lub trzy repeaty (o "dziesiątkowym" albumie Kanye'go Westa - ani słowa).
czwartek, 18 listopada 2010
14.11.2010 Loch Ness...
Tegoż oto dnia pańskiego jakim była Niedziela, postanowiliśmy wraz z Elą zagłębić się w rejony Krakowa jak dotąd przez nas nie przemierzone.. To iście dziewicze krajobrazy, dzika przyroda budynków, rwące potoki dróg łączące swe koryta na różnych skrzyżowaniach i masa nieodkrytych gatunków ludzi popkultury. My, jako naukowcy badający naturalne środowisko bytowania różnych osobników i przedstawicieli kulturowatych, postanowiliśmy zmierzyć się z zagrożonym już gatunkiem punków, którzy barwnie i kolorowo bytują w okolicach jaskini Loch Ness. Lecz najpierw musieliśmy wtopić się w tłum, więc przywdzialiśmy rdzenne stroje punków, oczywiście według naszego uznania. A że gusta mamy znakomite to wyglądaliśmy o wiele ładniej. Lekko zestresowani, ale zmobilizowani by osiągnąć cel jakim było zobaczenie trzech najznakomitszych przedstawicieli punkowatych tj. Zabili mi Żółwia, Leniwiec i Koniec Świata, weszliśmy do środka.. Zupełnie inny świat.. Gwarno, duszno, zadymione tak, że siekierę można zawiesić.. Kinder punki biegają jak małe liliputy, old punki stoją, widać, że lata buntu mają za sobą i przyszli tylko powspominać. Ale gdzie te punki z irokezami, z łańcuchami, kolorowymi spodniami, łańcuchami ukradzionymi krowie, by przyczepić je do spodni, a na końcu zawiesić metalowy kubeczek.. No gdzie? Pojedyncze osobniki, mało barwne i średnio charakterystyczne, wręcz niecharyzmatyczne.. A sławny taniec godowy pogo, gdzie punki płci żeńskiej i męskiej w tańcu z pozoru wyglądającym agresywnie łączą się w pary, zupełnie jak łabędzie, na całe życie.. Był, ale taki malutki. Czekaliśmy tylko na największych i najlepszych, nie zawiedli.
Byli po prostu KAPITALNI!!!
Oto krótki fotoreportaż oraz, film dokumentalny.
poniedziałek, 15 listopada 2010
Women - Public Strain
JAGJAGUWAR 2010
Ten miesiąc stoi pod znakiem kanadyjskich kapel. I podobnie jak w przypadku wcześniejszych "klonowych" wydawnictw, Public Strain słucha się fantastycznie.
Takiej pogody w połowie listopada, to ja sobie nie przypominam, choć niejedno widziałem. Tak się składa, że korzystając z tego stanu rzeczy byłem wczoraj na pieszej wędrówce, i udało mi się już po raz drugi zdobyć (phi, co to za osiągnięcie) najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego - Radziejową. Będąc na górze przypomniały mi się te wszystkie październikowe groźby pogodynek, że w listopadzie przyjdzie czas na założenie nart i odpuszczenie sobie pieszych wędrówek. Chcąc lub nie, wraz z automatycznie przyswajaną mieszanką powietrza wędrującą krętą drogą do moich zadymionych płuc, widząc ośnieżone szczyty Tatr, na myśl przyszła mi okładka nowej płyty kanadyjskiej grupy Women - Public Strain.
Intrygujące, że zespół Women składa się z samych mężczyzn. Skąd ta nazwa? Gdzie tu parytety? Czwórka młodziaków z Calgary wydała swój drugi album. Nagrany w 2008 roku self-titled był doskonałą alternatywą dla osób, którzy w estetyce brudnego noise'u szukali melodii. Black Rice czy Shaking hands idealnie nadawały się wtedy do tej roli. Pamięć o grupie nie zaginęła i już w połowie tego roku zaczęło się odliczanie do premiery Public Strain. Apetyt zwiększył wydany wcześniej singiel - Eyesore, ponad sześciominutowy opus, który wystarczał dwa razy dłużej niż zmęczone repeat'owaniem Black Rice.
Spragnieni sukcesów - Women |
Drugi album podkreśla klasę zespołu, łatwość do pisania świetnych piosenek, nie popadania w jednostajność i w twórczą monotonię. Z satysfakcją odnotowuję również fakt, że Public Strain jest logicznym i jedynym możliwym etapem, który debiutanci musieli wybrać nagrywając swój drugi album. Krok w dobrym kierunku. Tegoroczny prezent od Kanadyjczyków to mieszanka post-punkowych inspiracji (Heat distraction), ambientowych pejzaży (Bells), nostalgii - Venice Lockjaw, przypominające dokonania Velvet Underground, których należałoby uznać za patrona tej płyty. Locust valley nagrywali z pewnością tuż po obejrzeniu koncertu Sonic Youth, bo wpływ nowojorczyków jest tu ewidentny (zwłaszcza w refrenie). China steps pędzi na złamanie karku, przyprawiając momentami o wrażenie muzycznej kakofonii, z końcówką stanowczo zaprzeczającej tym niedojrzałym domysłom. Harmonie wokalne brzmią jak zakurzone głosy rockowych kapel z lat 60. Public Strain to także drugie spotkanie Kanadyjczyków z producentem Chadem VanGaalenem, który nadał temu wydawnictwu nieoszlifowanego, surowego i chłodnego piękna, stylizowanego na wczesne lata 80. Opisywany tu album nosi się jak ubrania nie z tej epoki, z metką vintage.
Wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują, że oto mamy do czynienia z grupą, która już niedługo przejmie pałeczkę z napisem "najlepszy rockowy zespół".
Ocena: -8/10
sobota, 13 listopada 2010
Oranżada - Samsara
Omamiony Barszczyk Uwertur Halucynogennych (OBUH) RECORDS 2010
Kto?
Oranżada, czyli piątka z Otwocka w składzie:
Robert Derlatka - bass guitar, vocals
Przemysław Guryn - guitar, vocals
Michał Krysztofiak - guitar, vocals
Maciej Łabudzki - perkusjonalia, instr. etniczne, cuda do tworzenia dźwięków
Artur Rzempołuch - percussion, vocals
Ocena: 8/10
http://www.oranzada.com/
Jak będzie za sto lat, jak mnie nie będzie? Kto powie jak żyć, by w pełni się spełnić? Dlaczego Słońce tak mocno świeci? Co na to moja Samsara? Czym do mnie celujesz? Czemu tak długo Cię wyglądać muszę? Co? Kto? Na te i inne pytania spróbujemy dziś szczerze odpowiedzieć przy szklance otwockiej Oranżady.
Kto?
Oranżada, czyli piątka z Otwocka w składzie:
Robert Derlatka - bass guitar, vocals
Przemysław Guryn - guitar, vocals
Michał Krysztofiak - guitar, vocals
Maciej Łabudzki - perkusjonalia, instr. etniczne, cuda do tworzenia dźwięków
Artur Rzempołuch - percussion, vocals
Oraz niezliczona liczba zaproszonych gości, z których każdy dodaje coś od siebie, czyniąc Samsarę, albumem magicznym, paranormalnym, powodującym niezamierzone unoszenie się nad ziemią na bezpiecznej wysokości (tuż nad liniami wysokiego napięcia).
Co?
Samsara, czyli wędrówka. Dla tych, którzy są wyznawcami buddyzmu czy hinduizmu, słowo to nie jest obce. Od niedawna odnosi się również do trzeciego albumu polskiej grupy Oranżada, który zdeklasował rodzimych rywali na rockowej scenie i nagrał cudowny, słodki album o landrynkowym posmaku, przypominający stare dobre czasy, gdy po wychowaniu fizycznym szło się z kolegami na bąbelkową libację. Nieustanne wędrowanie otwocczanie mają we krwi. Przepraszam, w oranżadzie. Nie męczę się... Każdy utwór to odrębny świat, który zamieszkujemy i opuszczamy przenosząc się do innego, tworzonego przez nas. Na swej drodze spotykamy ludzi, którzy podobnie jak my, stworzyli swój własny świat - Oranżadę.
Czym do mnie celujesz?
Hipnotyzującymi odjazdami i psychodelicznymi zgrzytami (Spóźniony i boso oraz Droga), improwizowanymi miniaturami (Serduszko) czy ekspresyjną grą saksofonu (Oczekiwanie). Pistolet naładowany jest także jazzową wolnością i swawolą (Impro-miron), afrykańską pulsacją, rytmami i nieprzeliczalną liczbą wszelkiej maści przeszkadzajek, gwizdów i piszczałek oraz fletów, kraut-rockowych inspiracji, instrumentów etnicznych i cudów do tworzenia dźwięków (Dlaczego Słońce tak mocno świeci); do serwowania psychodelicji. Melancholików i introwertyków dobijemy otwocką wrażliwością z nutką kobiecego uwodzicielstwa (Wiatr). Jeśli chcesz umrzeć szybko i w przebojowym stylu, rzekłbym stricte radiowym, to użyję piosenkowych pocisków (tytułowa Samsara i Przecież to masz), które sprawią że nie będziesz czuł bólu i cierpienia. Tylko radość i landrynki.
Kto powie jak żyć, by w pełni się spełnić?
Nikt ci tego nie powie. Bo nikt nie wie. Zespół Oranżada także. Wszystko pozostaje zagadką. Trzeba próbować i uczyć się na własnych błędach. Jednak myślę, że im się chyba udało. O egzystencjalnych problemach mówią w tak łatwy i przystępny sposób, że nawet taki laik jak ja zrozumie to za pierwszym razem. Przy czym ich prawdy nie brzmią jak kit w ojcowskim stylu. Na razie dziurę w głowie mam w sam raz. By bardziej uwiarygodnić swój przekaz, przytaczają słowa wielkiego poety - Mirona Białoszewskiego, który zawsze stał po jasnej stronie; po stronie Oranżady.
Dlaczego Słońce tak mocno świeci?
Bo jest cholernie złe na Księżyc, że kradnie mu prawie połowę ziemskiej doby. Bo pozostało mu już niecałe 5 miliardów lat istnienia. Bo opiło się oranżady. Bo przestanie istnieć ot tak. Bo jego anioł stróż, na złą drogę zszedł. By robić nam dobrze. Bo obawia się konkurencji ziemskich żarówek i świetlówek. By ogrzać nasze zimne serca. W wyniku porozumienia z Oranżadą.
Czemu tak długo wyglądać Cię muszę?
Cztery lata oczekiwań na godnego następcę Drzewa w sadzie zdzikły, obrodziły w dojrzałe owoce o apetycznym pomarańczowym wyglądzie. Skład powiększył się o dodatkowego członka (Maciek Łabudzki, ex-Żywiołak), który wniósł tylko dobre rzeczy, żadnego zbędnego drobiazgu. Cztery lata wystarczyły, by Oranżada przeskoczyła o poziom wyżej w muzycznej hierarchii, stając się idealnym zespołem dla tych, którzy w muzyce szukają tego CZEGOŚ. Następna płyta kiedy? W podobnym okresie czasowym. Członkowie zespołu dojrzewają i przygotowują się właśnie do roli liderów i żywych legend polskiego rynku muzycznego.
Jak będzie za sto lat, jak mnie nie będzie?
Za sto lat, gdy upadną Stany Zjednoczone Ameryki, a Chiny opanują terytorium dzisiejszej Rosji; gdy mnie już nie będzie i pamięć o mnie umrze, Samsara stanie się białym krukiem wśród muzycznych wydawnictw na naszym rynku. Jej cena osiągnie astronomiczne sumy rzędu 300 Euro, a dostępność ograniczy się do internetowych licytacji i sklepów. W przeciwieństwie do mojej osoby, o zespole z Otwocka wciąż będzie głośno. Co rok organizowane będą zloty fanów, podczas których miłośnicy i następcy odegrają cały materiał z trzeciej płyty Oranżady. Do macierzystego Otwocka, gdzie utworzy się muzeum Oranżady, ruszą tłumy; dzieci wraz z rodzicami spędzać będą niedzielne popołudnia, sącząc z wolna bajkowy napój - oranżadę.
Kiedy najlepiej pić oranżadę?
W upalne dni, gdy temperatura przekracza grubo ponad 30 stopni. Opcjonalnie wtedy, gdy mamy na to ochotę. W zasadzie można ją pić zawsze. Najlepiej z psychodelicjami o smaku pomarańczowym.
Co na to moja samsara?
Samsara pyta mnie: co robimy? A ja mówię: dajemy wysoką ocenę. Taką, na którą w zupełności zasługują. Najwyższą w tym roku, jaką otrzymuje od nas polska płyta.
http://www.oranzada.com/
czwartek, 11 listopada 2010
Sean Nicholas Savage - Mutual Feelings of Respect and Admiration
ARBUTUS RECORDS 2010
O Canada! Terre de nos aïeux,
Ton front est ceint de fleurons glorieux.
Car ton bras sait porter l'épée,
Il sait porter la croix.
Ton histoire est une épopée,
Des plus brillants exploits.
Et ta valeur, de foi trempée,
Protégera nos foyers et nos droits.
Protégera nos foyers et nos droits.*
* oficjalny francuski tekst hymnu kanadyjskiego
wtorek, 9 listopada 2010
Czy wpuścisz mnie do środka?
Tytuł: Let me in (Pozwól mi wejść)
Reżyseria: Matt Reeves.
Gatunek: Good Horror.
Premiera: 22 października 2010 (Polska), 13 września 2010 (Świat)
Matt Reeves, reżyser między innymi filmu "Projekt Monster", postanowił powziąć sobie wyzwanie niemałe, gdyż rimejkowanie filmów niesie za sobą ryzyko większe niż zobaczenie późną nocą kogoś czającego się w koronach drzew. Rzadko się okazuje, że remake jest lepszy od oryginału, albo chociaż dorównuje mu opinią wśród publiczności. Moim zdaniem, skromnym oczywiście, taki film nie może się podobać wszystkim - to by się gryzło z jego pierwotną funkcją. On ma wzbudzać kontrowersje, ma nie podobać się fanom poprzednika, ma być zupełnie inny w otoczce, nieznacznie podobny w puencie, a w swej postaci ogólnie różnowaty. Reeves zrobił coś takiego. Podejrzewam, iż przyśniło mu się to pewnej nocy w towarzystwie swej poduszki i rano stwierdził z uśmiechem, "..to dobry pomysł Matt.". Postanowił zabawić się w kucharza, założył szlafrok 40-latka i z radochą godną dwulatka, wsypywał wszystko, co wpadnie w jego drobne dłonie do miski.. Oryginał Let me in, kawałek swojej wyobraźni, młodych aktorów, młode aktorki, opinie, recenzje, szczyptę duszy, dwa jajka, mąka, cukier i kakao. Pomyślał, że poeksperymentuje jak za młodych lat z marihuaną i doda coś od siebie, w ogóle nie trzymając się przepisu na udany remake; tak więc poszedł w ruch lód, pomarszczone jabłko, nienawiść i kropla krwi. Wymieszał to wszystko mikserem uzyskując jednostajną aczkolwiek nieokreśloną kolorystycznie ciecz stałą, odstawił to do lodówki na 54 godziny, by po tym czasie nastawić piekarnik na 290 stopni i wsadzić remake do niego na 3 dni. Rachunek za prąd był kosmiczny. Po 3 dniach, w wielkim oczekiwaniu, jego oczom ukazała się piękna, czarna i błyszcząca taśma Let Me In..
piątek, 5 listopada 2010
COCTAIL PARTY - PAŹDZIERNIK
Efekt coctail party - zjawisko to umożliwia skupienie się na jednym sygnale wyodrębnionym w środowisku akustycznym, przy zachowaniu możliwości odbioru pozostałych dźwięków pochodzących z wielu źródeł o różnej lokalizacji.
Nie mogąc oprzeć się sile i magnetyzmowi płci przepięknej, w październikowym wydaniu naszego sztandarowego działu, wystąpi rekordowa liczba kobiet - tych śpiewających i tych grających na instrumentach, nierzadko lepiej niż mężczyźni (Marnie Stern). Rekordowa jest również liczba polecanych przez nas piosenek, do słuchania na okrągło przez cały najbliższy miesiąc. Wśród nich kilka egzotycznych niespodzianek z Pacyfiku i z Czarnego Lądu. A na okładce Angelina Jolie i Brad Pitt w wersji disneyowskiej, przed adoptowaniem tuzina niechcianych dzieci. Przepraszam, krasnoludków. Oprócz muzyki, polecamy także listy na poczcie...
Subskrybuj:
Posty (Atom)