Somewhere. Między miejscami
reż. Sofia Coppola
USA 2010
Premiera: 3 września 2010 (Świat), 1 kwietnia 2011 (Polska)
Między miejscami znajduje się sens.
Ocena: +6/10
Między miejscami znajduje się sens.
Witamy w Hollywood. W mieście wydmuszce, gdzie luksusowe hotele to puste ściany bez miłości, szczęścia i spokoju. Tu swój azyl znalazł gwiazdor światowego kina, Johnny Franco. Bożyszcze kobiet, smakosz życia i typowa dzisiejsza szlachta Hollywoodu, narzucająca współczesnemu światu ICH styl bycia, zainteresowania i trendy. Na szczęście są jeszcze ludzie i emocje, które pozwalają odróżnić prawdziwe życie od tego stworzonego przez Fabrykę Snów i własne urojenia. Za kurtyną tego spektaklu ukryła się rzeczywistość w postaci miłości do ukochanej córki, nadziei i szczęścia, które niemrawo dają znaki zza kulis, by to one mogły wkroczyć na główną scenę. Teraz ich kolej.
Coppola po znakomitym Lost in Translation konsekwentnie tworzy dzieła, które zaskakują swoją delikatnością, minimalizmem i spokojem. Niestety już nie z taką siłą jak na początku. Po sukcesie artystycznym i komercyjnym Między Słowami, dwa kolejne jej dzieła nie tylko nie zbliżyły się do poziomu tamtego, ale najzwyczajniej w świecie zaliczyły upadki (choć Złoty Lew dla Somewhere może temu przeczyć).
To, co łączy poprzednie filmy to dialogowa asceza, która niejako staje się wyznacznikiem reżyserskim Sofii Coppoli. Długie, pojedyncze ujęcia, mają za zadanie jeszcze dosadniej i głębiej oddać stan ducha głównego bohatera: zmęczenia życiem w obecnej postaci i wszechogarniającą nudę. Główny motyw zawsze jest ten sam: samotność. Obserwatorem jest wielkie miasto, świat pełen przepychu i blichtru. Mimo że bohaterowie filmów Coppoli mają w zasadzie wszystko to, co jest niezbędne do godziwego życia (dobrze płatną pracę, sławę, sukces zawodowy), to "wszystko" jest tylko dobrze zamaskowaną iluzją. By znaleźć prawdziwe i własne "ja" trzeba zrezygnować z rzeczy, które były tylko imitacją szczęścia, i wydobyć te najważniejsze - dzięki nim jesteśmy w stanie pokonać samotność.
Trudno uwierzyć w przemianę kluczowej postaci, bo jej charakterystyka jest płaska psychologicznie i emocjonalnie. Ja rozumiem, że w życiu zdarzają się chwile, które zmieniają zupełnie nasze nastawienie i pogląd na świat, ale w Somewhere zostało to pokazane nad wyraz nieprzekonywująco. Długie ujęcia - paradoksalnie - zamiast wzmacniać przekaz obrazu, powodują jego spłycenie. Krótko mówiąc: wkrada się, tak przez kinomanów nielubiana, nuda. Gra aktorska również nie zachwyca - drugiego takiego aktora jak Bill Murray nie ma i nie będzie (i mówię to z satysfakcją). Młodziutka Elle Fanning zagrała poprawnie, ale na pełne rozkwitnięcie talentu tej młodej amerykańskiej aktorki musimy troszkę poczekać. Na plus natomiast można zaliczyć muzykę dobraną przez życiowego partnera reżyserki, dobrze nam znanego Thomasa Marsa, wokalistę zespołu Phoenix.
Melancholia znów wygrała, ale melancholia tokijska bardziej zachwycała. I jej pryzmat rzutuje na kolejne dzieła Coppoli, chyba, że ta zmieni kierunek swoich poszukiwań.