Źle się dzieje w państwie Wuja Sama. Prawie dwie trzecie obywateli tego kraju ma przekonanie, że ich kraj znalazł się w potężnym dołku: finansowym i psychicznym. Rośnie zadłużenie przeciętnego Amerykanina, nadal nie rozwiązano kwestii Afganistanu i Iraku, a superwulkan w parku narodowym Yellowstone zwiększa swą aktywność potęgując jeszcze bardziej minorowe już nastroje Jankesów. Nic więc dziwnego, że prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama, postanowił powołać na stanowisko kierownika polityki zagranicznej państwa, Billa Callahana, znanego w środowisku demokratycznym aktywistę, pretendenta do schedy po Obamie. Prezydent ma nadzieję, że lubiany i ceniony na całym świecie muzyk, przekona antagonistów i wrogów Ameryki do słuszności podejmowanych przez Nią kroków oraz podniesie morale upadającego supermocarstwa.
Mimo że powyższy akapit to zwykła literacka fikcja, ma ona jednak w sobie kilka fundamentalnych prawd. W Ameryce nie dzieje się najlepiej. Prawdą jest także, że Bill Callahan to od lat ceniona postać amerykańskiej sceny muzycznej, której jednak nie po drodze z obecnymi i poprzednimi władzami USA. Na trzeciej płycie sygnowanej swoim imieniem i nazwiskiem, muzyk rozprawia się z wizją kraju potężnego, bogatego i demokratycznego. Ameryka to kolos na glinianych nogach, który upadnie, jeżeli nie zmienimy swego sposobu myślenia. Dwa lata po wydaniu przepięknego albumu Sometimes I Wish We Were an Eagle, który zachwycił samego Lee Ranaldo (zobacz), składającego się w głównej mierze z rozpływających ballad, czas na kolejny longplay. Apocalypse nie zawiera tylu smaczków co poprzednik, ale uwypukla jeszcze bardziej silny baryton lidera; jak usłyszysz ten głos to nigdy więcej go nie zapomnisz. Na Apocalypse artysta sięga do korzeni amerykańskiej muzyki, wracając (może nie przypadkowo) do swoich muzycznych dokonań znanych jeszcze pod pseudonimem Smog. Apocalypse to przede wszystkim zbiór siedmiu piosenek o gorzkim posmaku rozprawiających się z mitami ojczystego kraju, ale i z mitami dotyczącymi własnego ja. Callahan występuje tu w roli obserwatora i interpretatora.
Nagrany w Teksasie i ozdobiony obrazem Paula Ryana, Apocalypse to miła, niezwykle delikatna płyta. Czy to Riding for the feeling - konfesyjna ballada zagrana na elektrycznym pianinie, urzekająca swoją intymnością i urokiem lub America, gniewny protest song, gdzie Callahan bez ogródek mówi co mu leży na sercu i wymienia swoich bohaterów: Kris Kristofferson, Mickey Newbury, George Jones i Johnny Cash - gdzie oni są? Jest przecież także zamykająca płytę, dziewięciominutowa ballada One Fine Morning. Każdy z utworów wart jest parokrotnego przesłuchania.
Apocalypse może i nie posiada magii, którą obdarzona była jej poprzedniczka, ale wciąż jest to płyta wyróżniająca się z marazmu i średniactwa większości współczesnych, muzycznych wydawnictw. Zawsze też można wrócić do Sometimes...
Pan Julian nie spuszcza z tonu i rok po niezwykle udanym i docenionym przez nasz blog albumie Mare, mamy dziką przyjemność słuchania trzeciej płyty w karierze tego niezwykle utalentowanego artysty.
Muzyka Juliana Lyncha to specyficzny, wielki muzyczny kocioł wypełniony po brzegi inspiracjami i różnorodnymi wpływami, od jazzu, muzyki etnicznej i world, aż po post-rock. Zróbcie eksperyment. Jeżeli zamkniecie oczy i pozwolicie swobodnie płynąć muzyce Lyncha, to co widzicie? Jakie obrazy, niczym filmowe kadry w zwolnionym tempie, macie przed oczami? No dobra, zamykam oczy i co widzę? Ujęcie pierwsze. Słoneczny, lipcowy dzień, leśna polana, wiatr leciutko przechyla źdźbła traw, a mnie delikatnie muska po twarzy. Siedzę na zielonym dywanie, a w oddali mam cudowny widok na najbliższą wioskę. Dostrzegam każde szczegóły: ludzi oddających się codziennej pracy, beztroskie zabawy dzieci. Spokój, cisza, wytchnienie. Ujęcie drugie. Południowo-zachodnia Afryka. Jedna z wiosek plemienia Himba. My - turystyczna wycieczka, pchana ciekawością i żądzą zobaczenia jednej z ostatnich osad ginącego plemienia. Słuchamy wykonywanej przez nich muzyki i śpiewu, bierzemy udział w odprawianych obrzędach, tańczymy w dzikim uniesieniu podczas szamańskich rytuałów. Mamy świadomość, że jesteśmy jednymi z ostatnich widzów, którzy mają możliwość uczestnictwa w tym przedstawieniu. Kolejnych premier i seansów się nie przewiduje (pozdrowienia od Wielkich Graczy). Ujęcie trzecie. Ciemny pokój, szczelnie zasłonięte okna. Niewielka ilość Jacka Danielsa w szklance, rozcieńczona przez większą ilość Pepsi. Następuje przebiegunowanie organizmu. Panuje dziwna atmosfera smutku, z drugiej strony odczuwam pewnego rodzaju nostalgię, której przyczyny nie mogę sobie przypomieć. Mimo to pojawia się uśmiech. Takie mniej więcej rzeczy ogarniają moją głowę, podczas słuchania muzyki Amerykanina.
Terra nie uczyni z Lyncha kolejną zajawką hipsterów, nie otworzy przed Nim bram i portfeli wielkich wytwórni ani też nie wzbudzi nagłego zainteresowania jego osobą dyrektorów festiwali muzycznych (dlaczego nie było go na Off-ie, nadal tego nie rozumiem). Ludzie nie będą się o niego upominać, a statystyki Last'a czy RYM'u nie odnotują zwiększonej aktywności. Bo on powoli, lecz niezwykle upierdliwie kroczy własną ścieżką, wytyczoną już na Orange You Glad - liryczny minimalizm ustępuje miejsca bogatej muzycznej przestrzeni, skrojonej pod słuchacza, by ten mógł na swój sposób interpretować jego muzykę; Lynch nie próbuje opisywać nam pomysłu na muzykę, gdyż taki książkowy przepis nawet jeśli istnieje, nie jest obowiązującą każdego preskrypcją. Hmmm... well to be perfectly honest I'm never super-proud of the lyrics I write. I feel I need them because I like the sound of the human voice singing words on my recordings, but generally the songs can exist without the lyrics, thus they are usually hidden in the background or indecipherable.
Terra, trzeci longplay kontynuuje poszukiwania zawarte na Mare, ale pokazuje też Juliana jako coraz bardziej pewnego i świadomego swoich zalet kompozytora i instrumentalistę. Utwór tytułowy w zasadzie streszcza to, co u tego Pana najlepsze - melodyjny klarnet, soczysty bas, ekspresyjna gra na harmonijce i przede wszystkich wokal. Nie są to może wyżyny ludzkiego organizmu; z takim śpiewem nie zwyciężył by żadnego z popularnych obecnie muzycznych programów, ale mnie się podoba. Długość także nie ma znaczenia - czy to "rozległe" piosenki (np. The Flood z Orange You Glad) lub też forma zdecydowanie krótsza, albumowe Water Wheel One, przyjemnie słucha się ich obu. Świetne jest On Eastern Time, gdzie niezwykłe delikatne flażoletowe dźwięki trwające w symbiozie z głosem Lyncha, budują atmosferę medytacji i wyciszenia. Water Wheel Two to taki Stomper 2.0. W porównaniu do poprzedniej płyty, na Terra doszukamy się większej liczby syntezatorów. Ich obecność bez problemów wyczujemy w utworach: Canopy, gdzie otwierają całość, okraszając piosenkę delikatnym wstępem po czym ustępują miejsce klarnetowi i gitarze czy także w Ground, gdzie brzmią jak zabytkowe, kościelne organy. Cała płyta trwa trochę ponad 30 minut. Nie są to minuty stracone. Wręcz przeciwnie - intensywne i ciekawe.
Oczywiste jest, że brak radykalnych czy też nawet niewielkich zmian w porównaniu do Mare, może zniechęcać i być nieco uciążliwy, ale to nie przekreśla potencjału muzyki zawartej na Terra. Nie jest to muzyka idealna na wakacje (choć przyznaję, że poprzednia płyta taką właśnie była!), bardziej wymaga od słuchacza skupienia i zwartości umysłu, ale co to za przeszkoda. Dajcie jej chwilę!
Kapitalna piosenka od Johna Mausa. Believer zamyka nadchodzący wielkimi krokami album We Must Become Pitiless Censors Of Ourselves, który ukaże się 27 czerwca nakładem wytwórni Upset The Rhythm. To trzecia płyta w dyskografii tego artysty. Czekamy z niecierpliwością!
Video Credits: Director: Jennifer Juniper Stratford Director of Photography: Nicolas Amato Video synthesizer programming by Seth Nemec Motion Control Camera by Bodo Holst
Tytuł: "Oczy Julii" Pl, "Los ojos de Julia" Hiszp. Reżyser: Guillem Morales Produkcja: Hiszpania Gatunek: Mocny czarny thriller Premiera: 25 marca 2011 (Polska) 11 września 2010 (Świat)
Gdy pewnego wiosennego wieczoru wygodnie się ułożyliśmy na podłogowym materacu, nie sądziliśmy, że spędzimy prawie 2 godziny wpatrzeni jak zahipnotyzowaniu w monitor. Odpadający wieszak od ściany rozszerzy oczy do rozmiarów postaci z mangi i wyostrzy słuch, a na ustach pojawi się pytanie "słyszałeś to?".. No cóż, spodziewać się tego nie mogliśmy, ale ostrzeżemy Was przed filmem "Oczy Julii". To niebywałe, że taki film lekko miesza w żołądku kolację swymi naprawdę, "delikatnymi" scenami.
W przypadku tego artysty bycie cierpliwym przynosi sowitą nagrodę. Ponad czteroletnie oczekiwanie na następcę płyty Person Pitch, dla wielu przełomowej, także i dla mnie, odchodzi w niepamięć, gdy przez blisko 50 minut z głośników sączą się dźwięki po prostu genialne. Szamańskie obrzędy i wesela w środku amazońskiej puszczy (Person Pitch) Noah Lennox aka Panda Bear, zamienił na letnie plażowanie przy łagodnym szumie fal (Tomboy). Zanurzmy się i My.
Wiosna wybuchła wszystkimi kolorami, więc muzyka nie może tego przespać. Debiutancka EP-ka Leno Lovecraft to przykład najbardziej kolorowy i zakręcony, gdyż takiej dawki pozytywnych i tanecznych kawałków nie słyszałem od dawna. Już sama okładka zwiastuje napływ cieplejszych mas powietrza nad Polskę. La dolce vita!
Efekt coctail party - zjawisko to umożliwia skupienie się na jednym sygnale wyodrębnionym w środowisku akustycznym, przy zachowaniu możliwości odbioru pozostałych dźwięków pochodzących z wielu źródeł o różnej lokalizacji
Pamiętacie może legendarną postać z kreskówek Looney Tunes, która swą obłąkalność przenosiła na prędkość wirowania wokół własnej osi? To szanowny Diabeł Tasmański. Bardziej pozytywnego świra animowany świat nie miał w swych szybko przewijających się klatkach. Jego piękna mowa, znakomita dykcja, pełna seplenienia i plucia. Mądry, ale tylko z pozoru wyraz twarzy, okrągłe oczy. Kogoś mi to przypomina.. Gdzieś już coś podobnego widziałem.. Nie ważne.. Ostatnio lekko zdezorientowany wydarzeniami będącymi główną pożywką brzydkiego potwora "Beulowara", przysiadłem, strasznie nogi mnie bolały od bezruchu. Współczuję profesjom, dla których aktualności ogólnopolskie są pracą. Przecież to tak jak sprzedanie swoich idei dla złota.. Kompletna recesja własnych ambicji.. Ale zawsze jest tak, że nieszczęście daje szczęście. Satyrycy mają pełne ręce roboty.
Zastanówcie się, czy Diabeł Tasmański kogoś Wam nie przypomina?
Okres Wielkanocny sprzyja wielkim porządkom, trzeba przetrzepać dywany i umyć okna. Spod dywanów wyłaniają się lepkie macki tego, co niemiało tyle szczęścia by trafić do odkurzacza już dawno temu, taki obóz jeniecki.
Krakowskie parki zielenią się na potęgę, jakże to miłe jest uczucie w niedzielne popołudnie wybrać się z Tą Jedyną na spacer, dźwigać kilka książek i ustaw. Czekamy na pełne zakwitnięcie! Alergików imprecatio słychać już donośnie..
"Marta ma 5 z katechezy, wyjdzie na środek i wyrecytuje kilka formułek. Jest bardzo pilną uczennicą, posłuszną i gorliwą.." Ale co z tego skoro jest obiektem publicznej drwiny i niewłaściwych skojarzeń.
Miłosna proza pt. "7 dni.."
7 dni..
Piątek..
Sobota..
Niedziela..
Załóżcie czapki, włóżcie kalosze, weźcie parasolki w dłoń.. Nadciąga muzyczny monsun "Coctail Party".
Pictureplane - Beyond fantasy
Mody przychodzą i odchodzą. Mamy chillwave i witch house, mieliśmy rave i new romantic. Każdy znajduje w nich coś ulubionego, wartego uwagi. Niektórzy są jednak odporni na tego typu przewartościowania muzyczne i usilnie "grzebią" wśród ulubionych płyt. Beyond Fantasy to taki dobry przykład, że część osób pozostała mentalnie na przełomie lat 80. i 90., gdy drugie pokolenie dzieci kwiatów, w angielskich dyskotekach, "kolorowało" sobie świat przez muzykę i inne używki. Rave z elementami dance i Baby D z nieco przyspieszonym, fast-foodem Let Me Be Your Fantasy jako główne danie. Przystawek nie przewidujemy.
Gang Gang Dance - Glass Jar
Do premiery albumu Eye Contact niecały miesiąc. Ciężko jest wytrzymać, gdy słyszę takie singlowe wymiatacze jak Mind Killa i Glass Jar. Mistrzowie mieszania wszystkiego ze wszystkim, nie muszą mnie już przekonywać, że Wielkim zespołem są. I basta. Glass jar to jedna z moich ulubionych piosenek (so far) tego roku.
Grimes - Vanessa
Nowa piosenka od kanadyjskiej przedstawicielki sceny niezależnej, Claire Boucher aka Grimes. Po świetnych recenzjach jej debiutanckiego krążka (także w polskich mediach) i po równie dobrym występie na festiwalu SXSW, Boucher przygotowuje 12" zatytułowaną Dark Bloom. Vanessa to nieco bardziej dynamiczne, wygładzone i taneczne oblicze Grimes.
Kris Keogh - Above Paris, with stars in your eyes
Kris pochodzi z Australii i zajmuje się komponowaniem, nagrywaniem i produkcją muzyki. Jego specjalnością jest również design. Właśnie ukazała się kompilacja utworów jego autorstwa w ramach składanki New Weird Australia’s Six Edition: Processed Harp Works, Volume One’. Tytuł mówi wszystko: harfa zaprasza nas do świata wespół z delikatnym ambientem. “I made this record to make girls swoon, scare animals and bewilder my family. Imply everything. Bury melody. Obscure rhythm. Respect tradition. Fuck presets.” Tak, jeśli wyjeżdżać to tylko na Antypody.
Arches - Headlights
Ten filadelfijski duet wydał pięknie snującą się EP-kę Wide Awake, gdzie przeszywająca gra przesterowanej gitary, przeciwnie do swojej roli i zadania, kołysze nas do snu. Jeśli lubicie nocne spacery lub przejażdżki na rowerze o późnej porze, to ten mini-album sprawdzi się w stu procentach. Headlights - utwór w zestawie z dopiskiem "warto" jest takim przykładem, że życie włóczęgi może być znacznie ciekawsze od miejskiego zgiełku i wyścigu szczurów.
Grabek - Indian Summer
26 kwietnia będzie miała miejsce premiera nowego krążka Wojtka Grabka - "8". Znając poprzednie jego dokonania, z całą pewnością nie poczujemy smaku zawodu i porażki. W ramach przypomnienia: Wojtek Grabek to multinstrumentalista, który w swoich pracach łączy industrialne bity, zapętloną elektronikę spod znaku solowego Thoma Yorke'a z przejmującymi dźwiękami skrzypiec, fortepianu i wokali. Czekamy z niecierpliwością na ten album. Niedawno Wojtek wystąpił w krakowskim Teatrze Rozrywki, gdzie zaprezentował kilka nowych utworów (szczególnie piosenka zagrana tylko przy dźwiękach pianina i z wokalem Wojtka, odsłoniła przede mną jego wielki talent). My w CP przypominamy utwór Indian Summer - ponad ośmiominutowe dzieło, kreujące fantastyczną, przesyconą melancholią, atmosferę z EP-ki Moon3some.
Karolina Baszak - Break the habit
Talent nie zawsze idzie w parze z urodą, ale w tym wypadku wszystko jest w idealnej harmonii. Karolina Baszak to nasza nowa nadzieja, by w końcu przełamać niechęć do polskiego popu, o radiowym potencjale. Świetny kawałek, mamy nadzieję, preludium do zmian w polskiej muzyce. Break the habit to piosenka o bardzo kłopotliwej sprawie jaką jest przyzwyczajenie, które pojawia się kiedy miłość wygasa. Ludzie zaczynają oszukiwać samych siebie i liczą, że zauroczenie wróci i wszystko zmieni się na lepsze. Niestety rzadko kiedy tak się zdarza i potrzeba wiele siły aby podjąć konieczną decyzję. Potrzeba nam więcej takich ludzi jak Karolina Baszak - czekamy na album (mam nadzieję usłyszeć Karolinę w nieco szybszym repertuarze, bardziej tanecznym)!
Rosim Murphy - Dear Miami.
Rozczarowania muzyczne są nam znane wręcz doskonale, mimo iż naprawdę nie chcemy to musimy żyć z tym piętnem. Będąc ateistą muzycznym, wierzącym tylko czasami.. Rosin Murphy jest objawieniem, tacy artyści sprawiają, że znowu chcę wierzyć. Byliście kiedyś na Florydzie? Jeśli będziecie to przekonacie się czemu Drogie jest tak bardzo Miami.
The View - Grace
Mocno rock 'n rollowy kawałek w wykonaniu tych młodziaków jest o tyle fajny, że przy tak beznadziejnej pogodowości jaka panuje na dworze dodaje on sporo energii. Przy tym wszystkim na pewno ktoś skorzysta z tego dobrodziejstwa. Utwór pochodzi z najnowszej płyty pt. "Bread And Circuses", która ukazała się 14 marca.