środa, 4 sierpnia 2010

Julian Lynch - Mare

JULIAN LYNCH - MARE
OLDE ENGLISH SPELLING BEE 2010


Nowojorska wytwórnia Olde English Spelling Bee po raz kolejny w tym roku zaszachowała konkurencję i pokazała, że jest obecnie jednym z najciekawszych miejsc dla twórców mających do zaprezentowania nietuzinkowe pomysły.

Po wydaniu Rangersów i ich Suburban Tours, przyszedł czas na NIEGO. Mr. Julian Lynch, nie jest synem ani bratem Davida - reżysera, ale studentem etnomuzykologii na amerykańskim University of Wisconsin-Madison. Muzyczny erudyta i globtroter zaprasza na wspólną wyprawę po mongolskich stepach, afrykańskich sawannach i pustyniach. A wszystko to utrzymane w quasi-ambientowym klimacie i - o dziwo - w promieniach wakacyjnego słońca. Sięgam pamięcią do przeszłości i tak się zastanawiam czy jakakolwiek płyta (prawie) ambientowa miała czelność pojawić się w moim odtwarzaczu w czasie sezonu ogórkowego. Nie przypominam sobie takiego zdarzenia. To kolejny dowód na to, że ten rok jest wyjątkowy. Zazwyczaj w tym czasie słucham Beach Boysów lub Kings Of Caramel (co oczywiście nie znaczy, że ich nie słucham także podczas tych wakacji); a tu taka miła niespodzianka  i odejście od utartego schematu.

REWIND: wróćmy do Mare. Tytuł adekwatny do okładki płyty. Konie pędzą jak oszalałe i bynajmniej nie po betonie, a po spalonych słońcem bezkresnych i nieokiełzanych przestrzeniach Mongolii (utwór tytułowy). W Just enough spotykamy się w Indiach obchodząc rocznicę Kriszny, tańcząc w kolorowych sari i patrząc sobie w bindi. W Travelers jesteśmy w gościnie u Masajów. Gramy razem z nimi na bębnach i uczestniczymy w szamańskich obrzędach. Mare jest jedną z niewielu płyt, którym udaje się wciągnąć słuchacza do świata tworzonego przez wydobywające się z głośników dźwięki. Po kilku przesłuchaniach jesteście uzależnieni od tego albumu. Lynch wplata w swoją muzykę kulturowe pierwiastki z całego świata. Lecz nie ma tu przepychu, blichtru, niepotrzebnych świecidełek. Mamy natomiast wyróżniające się bębny, klarnet, etniczne przeszkadzajki i wokal Juliana. Zaraz, to ma być wokal? Te pomruki, jęki i szepty? Toż to prawie jak Mandaryna. Ale tak na serio, to właśnie sposób w jaki Julian śpiewa jest najprzyjemniejszą niespodzianką. Brzmi on jak zagubiony i nieodkryty język etnicznej grupy, gdzieś w Środkowej Afryce, którym posługuje się zaledwie garstka wybranych i przeznaczonych dla siebie ludzi. Zresztą jeśli mówimy o Afryce, to jest tu jej zdecydowanie najwięcej. Brakuje mi tu tylko "słynnych" wuwuzeli, ale to nieodpowiednie miejsce by robić hałas... Przyzwyczajeni do tego, że muzyka wakacyjna musi być łatwa i przyjemna, powinna sprawdzać się na plaży i podczas tańczenia, niemal natychmiast odrzucamy wszystko co nią nie jest. A Mare, choć może wydawać się to dziwne, do takiej się zalicza. Tylko, że to wakacyjna muzyka, która zbyt długa przebywała na Słońcu. Rozleniwiona, powolna, nie spiesząca się, mająca to wszystko gdzieś...

Od tej  pory mam dwóch ulubionych Lynch'ów. Jeden karmi mnie obrazem, a drugi dźwiękiem. Czy dojdzie kiedyś do połączenia i wspólnej kolaboracji tych dwóch panów? Wątpię, ale impossible is nothing. Póki co, odpoczywam wylegując się na piaszczystej plaży, a w tle słyszę Juliana i jego Stomper.

Ocena: mocne 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz