Potrzeba bezpiecznego odczuwania strachu dość wcześnie stworzyła popyt na horror jako jeden z gatunków filmowych. Tym, którzy na co dzień nie mają bliskiego kontaktu z okrucieństwami tego świata, gatunek ten zapewnia solidną porcję mocnych wrażeń. W czasach filmu niemego pozornie ograniczone środki wyrazu stawały się często atutem dzieła filmowego. Tak też było w przypadku horrorów, gdy brak dźwięku zespolony z tajemniczą aurą czarno-białego obrazu okazywał się sprzymierzeńcem reżysera i aktorów, a niektóre z dzieł tego czasu do dzisiaj wywołują u widzów dreszcze (chociażby Golem Henrika Galeena z wybitnym niemieckim aktorem Paulem Wegenerem w roli tytułowej). Gdy kino zaczęło do nas przemawiać nie tylko obrazem ale i głosem, niemal automatycznie pojawiła się potrzeba tworzenia muzyki, która powodowałaby zwielokrotnienie wywoływanych w nas emocji. Ileż razy nawet najdelikatniejsze, pojedyncze dźwięki czy takty muzyki, potęgują przerażenie, strach lub odsłaniają nieodkryte pokłady wrażliwości, o których nie mamy pojęcia? Horror niczym się tu nie wyróżnia. Wręcz przeciwnie - często to właśnie do horrorów powstają wyjątkowe ścieżki dźwiękowe, zapadające w pamięć głębiej niż dzieło filmowe.
Pierwsze soundtracki do filmów to tak naprawdę muzyka wykonywana na żywo podczas seansu filmowego. Obecnie tę formę rzadko wykorzystuje się w praktyce. Spotykana jest w zasadzie tylko na festiwalach filmowych jako atrakcja dla kinomanów. Niech zobaczą jak to wyglądało na początku, gdy o systemie dolby nikt nie słyszał, a marzyło wielu. Gdy technika na początku dwudziestego wieku pokonała w końcu barierę, jaką była niemożność usłyszenia słów wypowiadanych przez naszych bohaterów, kino zyskało nowy wymiar. Wielu nie mogło pogodzić się z tą zmianą (co świetnie pokazuje film Billy'ego Wildera Bulwar zachodzącego słońca), inni, m.in. Charlie Chaplin, po kilku latach przekonali się do tego rewolucyjnego, koniecznego i w gruncie rzeczy naturalnego etapu w życiu kina. I wtedy właśnie duży udział w odbiorze danego obrazu zaczął przynależeć do kompozytorów muzyki filmowej. Muzyka przyszła w sukurs aktorom, reżyserom i często pomagała spojrzeć zupełnie inaczej na filmowy obraz, nierzadko będąc wyraźnie lepszą od obrazu, z którym miała stanowić jedno ciało na poczciwej taśmie celuloidowej. Dzięki niej poznaliśmy wybitnych dwudziestowiecznych kompozytorów. Któż obecnie nie zna Nino Roty, Ennio Morricone lub naszego Wojciecha Kilara?. Ich muzyka odtwarzana jest w radiach, grana na weselach, imprezach czy studniówkach albo przy romantycznej kolacji, jako zakodowana informacja dla drugiej osoby, że nie jestem taki głupi, znam się na muzyce, oglądam filmy i czytam sundownsyndrome.blogspot.com.
Nie pamiętam dokładnie - czy to była środa czy czwartek. Zmęczony ciężarem dnia i lejącego się z niebios żaru, zasiadłszy w wygodnym i zbyt obszernym fotelu, postanowiłem przeprowadzić gruntowny przegląd ponad stu (dalej niż 140 pozycja się nie zapuszczam ze względów bezpieczeństwa i moralnego spokoju) kanałów telewizyjnych oferowanych mi w pakiecie za jedyne 55 złotych przez operatora z plusem nie tylko w okularach, ale i w nazwie. Jak zwykle ponad 90% tych kanałów nie było wstanie zapewnić mi nic wartego uwagi, i gdy już miałem się poddać i wcisnąć największy przycisk na pilocie oznaczający chwilowe unicestwienie teleodbiornika, moją uwagę przykuła telewizja publiczna, a właściwie to jeden z jej tematycznych kanałów. Znalazłem. Odetchnąłem głęboko. Dark Water albo, jak ktoś woli oryginalne tytuły, Honogurai mizu no soko kara. Skupiłem się tylko na nim...
UWAGA !!!
"Czy ktoś widział to dziecko ? Mitsuko Kawai, urodzona 3-go listopada
1993 roku, długie czarne włosy. Ostatnio widziana: 14 lipca 1999 roku.
Miała na sobie żółty płaszczyk przeciwdeszczowy z kapturem..."
Dark Water to japoński horror (wiele osób z takim określeniem tego dzieła się nie zgodzi, ja sam uważam, że bardziej odpowiadałaby etykieta dramat lub thriller, ale co ja wiem...) z 2002, którego amerykański remake trafił do kin trzy lata później, utwierdzając mnie w przekonaniu, że co jak co, ale Amerykanie w ostatnich latach nie mogą znaleźć skutecznego antidotum na niemoc tworzenia oryginalnych, klimatycznych (sic!) i strasznych filmów grozy. Najogólniej mówiąc: nikt się już Ameryki nie boi. Dark Water to kolejne dzieło Hideo Nakaty, twórcy The Ring - Krąg i jego sequelu, dla którego ponownie podstawą do napisania scenariusza okazała się bestsellerowa powieść Kôji Suzuki i dowód na to, że Pan Hideo Nakata staje się jednym z najlepszych współczesnych twórców horrorów, a japońskie kino potrafi zaproponować świeże spojrzenie na gatunek filmowy, na którym wiele osób postawiło krzyżyk.
Rozwiedziona, młoda matka wraz ze swoja 6 - letnią córeczką szukają dla siebie jakiegoś lokum. Po długich poszukiwaniach wprowadzają się do taniego i ponurego mieszkania. Początkowo wszystko wydaje się być w jak najlepszym porządku, lecz wkrótce kobieta zaczyna doświadczać dziwnych i niepokojących zjawisk: z sufitu zaczyna ściekać woda, a w niektórych miejscach budynku, w którym mieszkają, ukazuje się postać dziewczynki odzianej w żółty płaszcz przeciwdeszczowy. Co gorsza, podobna dziewczynka zaginęła jakiś czas temu, i dotąd jej nie odnaleziono.
Napisy końcowe po japońsku, cholera. Kto napisał tę muzykę? Odpalam internet i już wiem. Kenji Kawai, japoński kompozytor urodzony w Tokio, zajmujący się tworzeniem muzyki do filmów, anime, telewizji i gier komputerowych. Największe jego dzieło to soundtrack do japońskiego anime Ghost in the shell (wydanego także w Polsce), gdzie połączył elektroniczne brzmienie z tradycyjnymi dla Kraju Kwitnącej Wiśni bębnami taiko, dzwoneczkami i niesamowitą aurą przypominającą niezapomniane dzieła Vangelisa. Oprócz anime stworzył on także muzykę do takich filmowych dzieł jak wspominane The Ring czy Avalon, polsko-japońska produkcja, gdzie utwory zaaranżowane zostały przez naszą Orkiestrę Filharmonii Narodowej i są śpiewane wyłącznie w języku polskim. I Dark Water. I ciekawostka. Kenji Kawai studiując przez pół roku w Shobi Music Academy wraz ze swoimi przyjaciółmi założył zespół Muse. Nie, nie ten Muse, którego wokalistą jest Matt Bellamy - człowiek, który tak panicznie boi się obiektów z kosmosu, że odwołał koncert, gdyż według niego było zagrożenie ze strony asteroidy, przelatującej w tym samym czasie w niedalekiej odległości od Ziemi, że ta spadnie na naszą planetę i przerwie ich widowisko. I kto zwróci wtedy pieniądze za bilety? Muse w wersji japońskiej był pierwszy, ale jego muzykę określano mianem fusion rock. Chłopaki zgarnęli parę nagród na ogólnokrajowych konkursach i mieli wielką szansę na zaistnienie poza granicami kraju, ale ostatecznie każdy z nich podążył własną ścieżką. I dobrze...
Muzyka z Dark Water wprowadza w klimat zagrożenia, przerażenia, strachu. Wszędzie czuć wilgoć. Cały soundtrack przesiąknięty jest wodą. Zgrzyty, szumy, bębny, COŚ przypominające ludzkie głosy (Small Human Figure, From the Abyss), a równocześnie nostalgia i melancholia w utworach Ideal i Narcotic. Ten drugi zresztą to najpiękniejsza muzyczna symbioza, jaką ostatnio dane mi było słyszeć. Połączenie klimatu Twin Peaks i subtelnej elektroniki Łowcy Androidów. Naprawdę, dla tego jednego kawałka warto mieć tę płytę. Najlepszy narkotyk jaki brałem. Ta płyta to również kolejny dowód przeciwko antagonistom elektroniki, którzy zarzucają jej odhumanizowanie i brak wywoływania w człowieku emocji (znam takich ludzi, dla których liczy się tylko muzyka gitarowa - wszystko co poza nią to chłam). Piękny strach...
Tworząc kolejne słowa tej opowieści, za oknem mocno zacina deszcz. I tak przez cały dzień. Od wczoraj słyszę dziwne głosy. Nie mogę się skupić. Na domiar złego, na suficie w moim pokoju, pojawiła się ogromna plama. Chyba od deszczu. W nocy słyszałem czyiś krzyk. Przeraziłem się. Zaginęła pewna dziewczynka...
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz