czwartek, 22 lipca 2010

Różowe lata 60.



"Love, Peace and happiness".. Każdy wie, że to hasło odnosi się do tak zacnej subkultury jaką są hipisi, zwłaszcza amerykańscy, polscy niewiele mogli, a co za tym idzie niewiele robili. Chyba, że wyemigrowali do USA to wtedy dopiero szaleli! Festiwal w Woodstock, prohibicja, niewielkie ilości miękkich dragów, sex, sex, sex z byle kim, byle gdzie, protesty, manifestacje, wojna, kwiatki, wianki, korale, spodnie w nogawkach osiągających rozmiary przeogromne (im większe tym lepsze) tj. "dzwony", Dylan, Joplin, szkolne żółte autobusy, ha ha, Volkswagen T1 (piękna rzecz). Czy mam wymieniać dalej? Nie będę, gdyż można by bardzo długo, a tu czas nagli. Z pewnością wielu ludzi chciało kiedykolwiek przenieść się do właśnie tego okresu, gdy królowała muzyka rockowa, a długie włosy były wszędzie spotykane na wsi, w mieście, prowincji, w szkołach, chatach, gmachach i burdelu. Pomyślcie sobie jakie to były czasy wspaniałe.. rozmarzyć się można. Więc się rozmarzę trochę, pozwolę sobie na to.

Zapraszam Was/Cię (i nie myślę tutaj o współtwórcy SundownSyndrome) w podróż do czasów "dzieci kwiatów".

Wow! Ale czad, jesteśmy na festiwalu w Woodstock!!!!!!!!! ha ha popatrz! to T1! cholera, wyobrażałem go sobie o wiele fajniejszego i ładnego.. a ten wygląda jak by go przedszkolaki pomalowały z okazji Dnia Dziecka (muszę wymyślić sobie towarzysza mej eskapady.. dobrze by było, gdyby to była kobieta.. rozpuściła swoje ciemne kręcone włosy, założyła wianek na głowę, zwiewna kwietna sukienka i zielony herbaciany zapach jej szyi, jej dłonie przyozdobione bransoletkami, eleganckim, dużym, srebrnym pierścieniem i naszyjnik orientalny.. muszę ją prędko przywołać do siebie). Kurcze, trochę nie pasuje mój ubiór do epoki, więc muszę szybko przyodziać spodnie i wystawić swój nagi tors na światło stanu NY. Buty? Po co mi buty? Tu jest piękna trawa, zupełnie jak na łące, miękki zielony dywan. A może to opary wszędobylskiego haszyszu spowodowały, że uważam go za świetny turecki wyrób tkalniczy?. Mniejsza z tym, idę dalej.. Mijam grupę młodych ludzi, obok nich biega jakiś mały nagi dzieciak, chyba zaczyna przygodę z festiwalem, inni też nie do końca zakrywają swoje ciało.. To chyba jakiś syndrom roznegliżowania. Rozglądam się, sporo ludzi, co gorsza, duża liczba facetów lata z gołymi dupami! odwróć wzrok Bazile, bo będziesz miał koszmary; dziwnym trafem me oczy zmieniły azymut na całkiem kształtne piersi kobiece! Popatrzeć nie zaszkodzi. Oczy me się znudziły, chyba nogi mi zesztywniały, muszę ruszyć się! Pasowało by się dokooptować do jakichś ludzi, co to będzie za podróż jeśli nie poznam tego od środka? Wypatruję potencjalnego celu, tyle ludzi.. 500 tys. i jak tu znaleźć moją towarzyszkę?. Spróbuję tutaj, 15 osób, spora część to kobiety. Wyprostowałem się jak struna, zmierzwiłem włosy ręką i dziarskim krokiem Bohdana Smolenia ruszam ku nim. Zajęci są jakąś dyskusją na temat macierzyństwa jakiejś Lizawiety ( w ogóle mnie nie zauważają). Poobserwuję trochę. Mam do czynienia z 12 kobietami, większość to blondynki, jedna ruda! A gdzie ma Towarzyszka?! I kilku facetów.. Zacznę od pewnej blondynki, która zwróciła moją uwagę swymi ogromnymi oczami i jeszcze większym nosem; pewnie pojemność jej płuc dorównuje sprinterowi. Na prawej zewnętrznej stronie dłoni ma wytatuowaną pacyfkę, a cóż by innego.. Dużo mówi, więc chyba wie o co chodzi z tą Lizawietą. Kurcze, ale ten nos to jest przeogromny. Boże, tam jej pewnie się mieści cały kilogram kokainy. Dosłyszałem, że na rudą mawiają Bobby (dziwne, przecież widzę, że to kobieta); wygląda pięknie, tona piegów na twarzy i dekolcie, marchewkowe włosy przyciągają wzrok, zupełnie jak pole magnetyczne. Wygląda na najporządniejszą, ładnie ubrana, ale język to ma kąśliwy jak żmija, przeklina i wali wino z gwinta.. ha ha, i jeszcze usta wyciera ręką! No no, chyba dziewczę się wyrwało spod nadopiekuńczego skrzydła swej mamy. Oby nie zginęła marnie. Podoba mi się ta grupa, a ta Lizawieta to raczej nieszczęśliwa kobieta, mąż, że niby ćpun (a ciekawe jak siebie nazywają?) i zdradziecki pies. Lecz przecież miłość w tych czasach była wolna i każdy robił to z kim chciał i gdzie chciał, nikogo to nie obchodziło. Ale tutaj na jakiś ewenement natrafiłem, czemu mnie nie zauważają? Spróbuję zwrócić na siebie uwagę. Zawołam, że mam płytę "The Beatles"... pewnie każdy ma, zły pomysł. Może krzyknę, "mam zawał, ratunku!". Kiepsko. Mam! Me struny głosowe napnę i wydobędę z nich dźwięk mocny niczym dzwon Zygmunta, "Mam Wódkę!" ha ha ha jestem zajebisty. Krzyczę. Jakoś się złożyło, że jak zamknąłem oczy to zapomniałem swego krzyku zwrócić ponad nich i tak oto wydarłem się do ucha blondyny w czerwonej skórzanej kamizelce.. Jakież było ich zaskoczenie, a co dopiero tej blondynki. Chyba bębenki jej popękały. Pani z wielgachnym nosem pierwsza wypaliła, "Ktoś Ty?", lekko zdezorientowany głupio patrzyłem, a oni na mnie.. Lecz wydukałem, "Jestem Bazile". Przyznam, że spodziewałem się ciepłego przyjęcia i że od razu będziemy śpiewać, trzymając się za ręce (ja oczywiście złapałbym rudą Bobby) i popijać alkohol zapakowany w papierową torbę.. Myliłem się. Stek wyzwisk, ruda małpa wiodła prym, a Lady Gaga jak kot, tylko prychała złowieszczo. Odszedłem, jak inaczej miałem postąpić? Nie łamiąc się, dalej dziarskim krokiem przemierzam równinę syfu, kiły i mogiły. Idę na koncert. Gdzie ta trawka do cholery!? Gdzie moja towarzyszka? Może ją zawołam. . . . . . . . . . . .. . . .

Ze starych i ledwo dyszących głośników dobywa się dźwięk przypominający trochę kombajn ze śpiewającym kombajnistą. Lecz ludzie w głowach mają muzykę, w duszy też; gra im na całego. Ja też tak chcę! Wskakuję, skaczę, jakiś facet łapię mnie za kark.. To chyba Aącki! Ziemia ucieka mi spod stóp, wiruję, szybciej, szybciej.. odlatuję w górę.. Widzę wszystkich z lotu ptaka! Wspaniałe uczucie! Woooooooooooooooooooooooooooooohoooooooooo! Aącki pikuje.. Mam sokoli wzrok, zoom x200, a optyczny x400.. Automatycznie mój wzrok w tempie satelitarnym przybliża zgromadzenie, widzę coraz dokładniej, grupy, samochody, ludzi, osoby.. i bach!!!!!!!!!!!!! Nie wierzę własnym oczom! To ona, moja towarzyszka, rozwiane ciemne włosy, zwiewna kwietna sukienka, naszyjnik ten, który tak dobrze znam, i nawet czuję tutaj jej zapach.. zielona herbata.. Ląduj, ląduj Bazile, ląduj! Prędzej!

hmm, w sumie to sam siebie zabrałem w tę podróż ,ale warto było! Sami posiadacie wyobraźnie to spróbujcie wskoczyć w dzwony.

Wszystko sprowadza się do pewnej rzeczy, którą chciałem Wam dzisiaj przedstawić. Otóż chodzi o pewien film, "Across the Universe". Musical przedstawiający właśnie tytułowe różowe lata 60., z odrobiną politycznej goryczy wojny, z półmiskiem miłości, zakąską konfliktów międzyludzkich, rożnem pogoni za materializmem, a to wszystko z gęstymi i fantastycznie zaaranżowanymi utworami Beatlesów! Kurde, mówię Wam jakie to jest pyszne! Film w reżyserii sławnej reżyserki Julie Taymor (pod jej okiem powstawała np. "Frida" z Salmą Hayek); to dzięki niej obraz jaki widzimy na ekranie przypomina fantastyczne podróże w głąb umysłów psychicznie chorych geniuszy malarstwa, muzyki, artystów różnych dziedzin. Fascynujące, naprawdę, fascynujące. Lecz najlepsza tutaj to i tak jest muzyka, te covery są genialne! Pokaże Wam ich kilka.

Oto pierwszy, Jim Sturgess-I've just seen a face. (odtwórca głównej roli, Jim.)


A to, najlepsza według mnie. Porwał mnie ten głos, ta burza włosów.. Ach..
Dana Fuchs-Helter skelter (w filmie nosi imię Sadie)

No co, ten film dzięki doskonałej muzyce, niebanalnej wizji reżyserki zaprasza widza do założenia "dzwonów", kwietnych sukienek i pojawienia się na festiwalu w czasach. kiedy ideały pokoju i miłości były naprawdę mocnymi argumentami i dawały masom ludzi sens życia; w porównaniu do dzisiejszych czasów materializmu i chlewu społecznego jest to naprawdę przyjemna odskocznia odstresowawcza. Film o świetnym nadzieniu, świetnie wypieczony i w świetnej polewie. Warto!



Gorąco polecam!


Według mej skali ocen 8/10.

Pozdrawiam Was, Bazile.

1 komentarz:

  1. Ha! Świetny tekst/fantazja, faktycznie poczułam się jakbym znajdowała się w samym środku dzikiego, roznegliżowanego tłumu hipisów. Przypominało mi to w niektórych momentach technikę strumienia świadomości, zupełnie jak u Joyca :)... pisz chłopie śmiało dalej bo masz talent.
    A nawiązując do filmu to niestety nie mogę się z Tobą zgodzić... moim zdaniem film był totalnie chaotyczny, ale nie w dobrym znaczeniu tego słowa, może bardziej nieprzemyślany. Przplatał się w nim tragizm z infantylnością co w niektórych filmach może być zaletą (jak np. u Tarantino), ale w tym przypadku ta cienka granica między radosną twórczością pani Taymor a kiczem zdecydowanie została przekroczona.
    A szkoda, bo piosenki były całkiem nieźle zaśpiewane.
    To tyle. Życzę powodzenia w dalszym pisaniu.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń